© Wydawnictwo WAM, Kraków 2002
ISBN: 83-7097-919-X
ISBN: 83-7097-919-X
WYZWOLIĆ W CZŁOWIEKU WIARĘ W SIEBIE
Konferencja zatytułowana: „Słowo na rzecz innego rodzaju miłości bliźniego — mistyka a praca socjalna i zaangażowanie społeczne”, wygłoszona w Katolickim Centrum Oświatowo — Szkoleniowym w Batschuns (Voralberg) dla pracowników Caritas Diecezji Feldkirch, 20 lipca 1994.
Konferencja zatytułowana: „Słowo na rzecz innego rodzaju miłości bliźniego — mistyka a praca socjalna i zaangażowanie społeczne”, wygłoszona w Katolickim Centrum Oświatowo — Szkoleniowym w Batschuns (Voralberg) dla pracowników Caritas Diecezji Feldkirch, 20 lipca 1994.
Jestem szczęśliwy, że mogę być z wami i budować pomost między Afryką a Europą, między Egiptem a Austrią, wraz z braćmi i siostrami pracującymi w Caritas. Wspólnie rozpatrzymy relację pomiędzy mistyką, a chrześcijańską miłością bliźniego oraz nakreślimy kontury innego rodzaju tej miłości.
Pochodzę z kraju, w którym większość ludności stanowią muzułmanie, i wychodząc od tego środowiska chciałbym pokazać, w czym działalność Caritas różni się zasadniczo od działalności innych organizacji, nawet wówczas, gdy chodzi o tę samą pracę socjalną. Co stanowi sedno naszej wizji zaangażowania społecznego, co wynika dla nas z faktu, że jesteśmy chrześcijanami?
Uważam, że chodzi o pewną określoną perspektywę, w jakiej postrzegamy człowieka. Dla nas, chrześcijan, człowiek to nie tylko „Boże stworzenie”, to nie jedynie, jak to się mówi po arabsku „Boży niewolnik”, lecz „Boży syn”, „Boża córka”. To właśnie perspektywa dziecięctwa Bożego nadaje naszemu działaniu szczególny charakter.
Wiara w Jezusa Chrystusa nie jest w pierwszym rzędzie „wiarą w Jezusa Chrystusa”! Wiara w Jezusa Chrystusa jest wiarą odsłaniającą przez osobę Jezusa pełnię Boga, który w Jezusie przyjął ciało. Pełnia Boga, misterium Boga są w tym Człowieku zawarte w sposób wszechogarniający. Człowiek ten jest bramą do nieskończoności Boga, do niczym nie uwarunkowanej istoty Boga. A wiara jest zdolnością odnajdywania Absolutu w tym, co relatywne, w tym, który nosi imię Jezusa z Nazaretu. Jest to okrzyk Piotra na pytanie Jezusa:
Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego? Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza, albo za jednego z proroków. A wy za kogo Mnie uważacie?
Na to zabiera głos Piotr mówiąc:
Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego (Mt 16, 13-16; Mk 8, 27-29; Łk 9, 18-20).
W chwilowym olśnieniu Piotr rozpoznał w tym zwykłym człowieku Boga! To „zgorszenie”, iż Bóg przyjął postać człowieka, jest tajemnicą chrześcijaństwa.
Akt wiary, którego dokonuje wobec Chrystusa Piotr, może stać się tu i teraz naszym aktem, nie w spotkaniu z dawnym Jezusem, Galilejczykiem z Nazaretu, lecz z Jego aktualnym wcieleniem, którym są: mój brat, moja siostra, dzisiejszy człowiek. Spojrzenie, pozostawiające za sobą to, co jedynie zewnętrzne i przez które Piotr rozpoznał w Jezusie pełnię Boga, trzeba dziś skierować na zwykłego człowieka. To w istocie oznacza wiarę chrześcijańską.
Spojrzenie, którym obdarzam człowieka i wiara w człowieka objawiają mu jego własną istotę. Ta wiara doprowadza do rozwoju tego, co w nim ukryte. Kryjące się w nim malutkie ziarenko boskości zaczyna kiełkować. Sposób, w jaki patrzę na człowieka, daje mu wiarę w siebie i pozwala mu stać się tym, kim jest potencjalnie. Innymi słowy, zanim miłość bliźniego stanie się działaniem na rzecz człowieka, jest najpierw wiarą w niego! Nim stanie się czynem, jest ufnością!
Często na naszą miłość bliźniego składają się pewne działania socjalne. Coś dajemy: pieniądze, żywność, odzież. Dawanie jest zawsze czymś dobrym, ale to co najpiękniejsze, to ofiarować człowiekowi jego własne ja, to pozwolić mu stać się tym, czym w głębi swojego jestestwa zawsze był! To jest najwyższa forma miłości bliźniego. Jest to miłość, której istotą jest nie „mieć”, lecz „być”.
Miłość oznacza dwie rzeczy. Po pierwsze dostrzeżenie i uznanie w bliźnim godności, którą nadaje mu sam Bóg. Słowo „godność” jest bardzo ważne. „Godność” to szacunek, jaki człowiek ma dla samego siebie, to uznanie wartości, która nie jest relatywna. Zaś uważając człowieka za coś absolutnego, choć przecież jedynie Bóg jest bytem absolutnym, pozwalamy mu się wznieść ponad brak wiary w siebie, który na ogół go charakteryzuje.
Musimy przyznać, że każdy z nas wątpi w siebie. W głębi duszy gryzie nas niepewność. Tak naprawdę nie wierzymy w siebie! Brak wiary w siebie jest jedną z wielkich chorób naszej doby. A największym uczynkiem miłości, jaki możemy komukolwiek wyświadczyć, jest podarowanie mu wiary w siebie, wykazanie, że jest on absolutnie niepowtarzalną istotą. Szanowanie godności człowieka oznacza traktowanie go jako istotę jedyną w swoim rodzaju, a przez to wskrzeszenie go do życia. Życzliwe spojrzenie, o którym mówię, daje człowiekowi poczucie własnej godności i sensu życia.
Najpierw trzeba mieć poczucie swojej godności, następnie zaś trzeba ukazać człowiekowi, że jako dziecko Boże dysponuje nieograniczonymi możliwościami. Niewiara w siebie sprawia, że człowiek rozwija jedynie część możliwości, ponieważ nie wie, co za skarb nosi w swoim wnętrzu.
Cały człowiek jest otwarty ku nieskończoności! Ale ponieważ tak mało zna sam siebie, zrealizował tylko ułamek swojego ja. Myślimy więc: „Jestem Henri Boulad i czuję się małym, ograniczonym, tuzinkowym człowiekiem...”. A gdy ktoś do mnie powie: „Nie! Ty jesteś jedyny w swoim rodzaju, nosisz w sobie to, co absolutne, nieskończone, twoje możliwości są niewyczerpane”, nie wierzę. Mówią mi: „Jesteś światem! Jesteś wszechświatem! Jesteś otchłanią! Jesteś czymś absolutnym i wyjątkowym! Jesteś Bogiem!”. „Nie! Jestem tylko małym, niepozornym człowiekiem!” „Tak, ty uważasz, że jesteś tylko małym człowiekiem, ale twoja istota otwiera się! Za tobą stoi Bóg! W tobie jest Bóg jako siła napędowa twojego wzrostu, rozwoju, dążenia naprzód”.
Naszym zadaniem w Caritas, ważniejszym jeszcze od dawania dóbr materialnych, jest to objawienie. Wiara jest objawieniem — revelatio! Słowo velare pochodzi od velum, oznaczającego pokrywającą coś zasłonę... Revelatio to odsłonięcie, zdjęcie, odsłonięcie zasłony. Odsłaniam, zdejmuję zasłonę. Człowiek nie wie, kim jest. Tak, człowiek nie wie, kim jest! Chrystus przychodzi mu powiedzieć: „Ty jesteś wszystkim, jesteś moim synem, moją córką, jesteś moim bratem, moją siostrą, jesteś Bogiem, jesteśmy Bożą rodziną!” (por.: Rz 8, 14-17; Gal 3, 26f; 4, 4-7).
W świetle tego objawienia człowiek zaczyna wierzyć w samego siebie. Wierzyć w Boga i wierzyć w siebie to jedno i to samo. Jeśli wiara w Boga nie jest jednocześnie wiarą we mnie samego, to wcale nie wierzę w Boga. Wiara, która jest tylko wiarą w Boga, nie jest prawdziwą wiarą. Prawdziwa wiara jest wiarą w Boga w głębi mojego serca, we mnie. Bóg w nas! Bóg we mnie!
Bóg nie istnieje w nas w sposób statyczny. Bóg jest w nas dynamiczną siłą. Bóg nie jest rzeczą, Bóg jest tkwiącą w nas energią. Zaś wiara w Boga jest wiarą w Jego działanie, a nie po prostu wiarą w Jego obecność. Jego obecność jest obecnością dynamiczną, która popycha do przodu. Zaś chwała Boga, o której się mówi, nie jest jedynie chwałą kogoś, kto się znajduje w niebie.
Chwałą Boga jest żywy człowiek,
mówi święty Ireneusz z Lyonu, żyjący na przełomie drugiego i trzeciego wieku (Adv. haer. IV, 20, 7). Bóg zostaje uwielbiony, gdy człowiek staje się takim, jakim go sobie wymarzył Bóg.
Uwielbienie Boga nie oznacza okadzania Go z ziemi. Bóg nie potrzebuje kadzidła. Bóg jest Bogiem. Chwała Boga polega na tym, że stajemy się takimi, jakimi byliśmy w zamyśle Boga. To jest tak, jak z matką. Jej chwała nie polega na tym, że mówi do siebie samej: „Jesteś dobra”. Nie! Raczej na tym, iż mówi sobie: „Spójrz na to dziecko! Jest wspaniałe! To moje dziecko!”. Chwała polega na tym, że ich syn, ich córka do czegoś dochodzą, to jest dla rodziców prawdziwa radość, to jest ich czcią, ich chwałą. A Bóg widzi się uwielbionym, gdy Jego dzieci czynią postępy i wzrastają, stając się coraz bardziej dojrzałymi (por. J 15, 8; 15, 16).
Jednym z wielkich odkryć XIX i XX wieku jest idea ewolucji. Człowiek doszedł do poznania, że stworzony przez Boga świat nie został od razu ukształtowany w postaci, jaką dzisiaj widzimy, lecz z pewną swobodą pozwalającą na jego rozwój. Bóg zasiał ziarno, ziarno życia, ziarno ducha, ziarno ludzkości w sercu materii, a materia ta nosiła w sobie całą przyszłość wszechświata, przyszłość ludzkości.
Ta wizja ewolucji rozwinięta przez Teilharda de Chardin oznacza, że we wnętrzu świata drzemią możliwości, które powoli się przed nami odsłaniają. Tak jak życie było ukryte we wnętrzu materii, tak jak Duch był ukryty we wnętrzu życia, tak jest ukryte to, co boskie we wnętrzu ludzkości, jest ona niczym projekt do zrealizowania. A ewolucja jest właśnie zdolnością wzrostu we wnętrzu ludzkości, we wnętrzu wszechświata, aż do osiągnięcia tego, co określa się mianem pleroma (od greckiego słowa pléos — pełny i róme — siła i moc), i co oznacza pełnię, pełną postać człowieka, pełną postać Chrystusa.
Oczywiście człowiek współczesny wierzy w postęp. Ale często wiara ta dotyczy tylko postępu materialnego, fizycznego, naukowego. Wierzy się w to, że będą coraz wspanialsze samochody, coraz bardziej perfekcyjne komputery i coraz doskonalsze maszyny... Dobrze. Ale postęp nie ogranicza się jedynie do postępu materialnego!
Czy człowiek jest w stanie stawać się coraz bardziej człowiekiem? Czy obok postępu naukowego i technologicznego istnieje również postęp moralny? Nic to nie da, gdy maszyny będą coraz bardziej wydajne, zaś człowiek nie będzie jednocześnie stawał się coraz bardziej człowiekiem! Prawdziwy postęp jest postępem w człowieczeństwie, postępem moralnym, duchowym. Tylko ten zasługuje na miano postępu! A wiara jest wiarą w duchowy postęp człowieka, w zdolność przewyższania samego siebie, stawania się coraz większym, ogromnym! Ukazać człowiekowi jego wielkość! Jesteś wielki! Niezmiernie wielki!
Z tej to właśnie przyczyny Ewangelia proponuje człowiekowi „nieosiągalny” ideał. W islamie mówi się: „Islam nie jest religią tego, co trudne, lecz religią tego, co proste”. Tak utrzymuje Koran. Ewangelia jest natomiast religią tego, co niemożliwe. Chrystus stawia swojemu ideałowi bardzo wysoką poprzeczkę. Jeśli weźmiecie do ręki Ewangelię, powiecie: „To wszystko jest niemożliwe!”. Ale właśnie dlatego wierzę w Ewangelię, bowiem ideał ten każdego dnia podciąga nas w górę, chce nas poderwać coraz wyżej i wyżej. Ponieważ Chrystus szanuje człowieka i wierzy w człowieka, mówi do niego: „Weź się w garść i wznieś się! Wznoś się coraz wyżej!”. Jeśli nie mam zbyt wysokiego mniemania o człowieku, wyznaczam mu ideał osiągalny, który jest na jego miarę. Inaczej jest, gdy wierzę w człowieka, w to, że może i powinien się stać nadczłowiekiem, a ludzkość nadludzkością. Dlatego Ewangelia wyznacza nam nieskończenie daleki cel!
Jeśli chcecie, jako rodzice, ojcowie i matki, dobrze wychować swoje dzieci, wymagajcie od nich rzeczy trudnych! Przedkładajcie im nieosiągalne ideały. Wychowywać dziecko oznacza właściwie „podciągać” je w górę. Nie prowadźcie, proszę, swojego dziecka po drodze najmniejszego oporu, lecz największego! Właśnie tak czyni Ewangelia.
Znacie historię z góry Tabor (por. Mt 17, 1-9; Mk 9, 2-10; Łk 9, 28-36). Nagle Jezus przemienia się. Jego szaty stają się lśniąco białe, Jego twarz rozpromienia się jak słońce, bije od niego niezwykłe światło, znajduje się w nadprzyrodzonym stanie. Apostołowie padają na ziemię, oślepieni tym objawieniem Bożej Chwały i dziwią się: „Nie do wiary! To Jezus! Ten sam, który jeszcze przed chwilą szedł z nami drogą, ukazuje nam się w swojej boskości!”.
Przemienienie na górze Tabor nie było fenomenem fizycznym, lecz wewnętrznym doświadczeniem Apostołów. Zwyczajny Jezus objawia się w innym wymiarze w momencie, który można nazwać wiarą, aktem wiary, przebłyskiem wiary! Jest to spojrzenie odsłaniające to, co kryje się za zewnętrzną powłoką. A Ewangelia przełożyła to na swój język z odpowiednią inscenizacją, z nie mającym sobie równych dramatyzmem! Jednak to, co istotne, nie zawiera się w tych zewnętrznych oznakach, cała istota rzeczy leży w nawróceniu spojrzenia, które w czymś zwyczajnym dostrzegło coś nadzwyczajnego.
Naszym zadaniem dziś jest kierowanie spojrzenia przemienienia ku dzisiejszemu Jezusowi będącemu moim bratem, moją siostrą, po prostu człowiekiem! Na górze Tabor Apostołowie dostrzegli w tym zwyczajnym Jezusie obecność Boga, który nie dał się rozpoznać automatycznie po wszystkim tym, o czym mówi Ewangelia, po białej szacie, świetle, itd. Taka jest moja interpretacja. Nie musicie jej przyjmować.
Jest to naprawdę interesujące. Jezus z Nazaretu, a jednocześnie Bóg wcielony! Zwykły człowiek, a jednocześnie stojący za nim Bóg! Przemienienie. Objawienie. Epifania. Słowo epifania jest innym wyrażeniem objawienia (od greckiego phaino — manifestować się, ukazywać; epiphaneia — ukazanie się). Święto ukazania się Pana (Obajwienie Pańskie) szóstego stycznia przywołuje na pamięć magów, którzy przybyli z czterech krańców ziemi, aby przed małym Dzieckiem rzucić się na ziemię. Dlaczego? Małe Dziecko w żłobie na sianie! Nic nadzwyczajnego — ale oświecone wiarą spojrzenie rozpoznało w tym Dziecku Mesjasza, Syna Boga. Uklękli i adorowali Go. Adorowali!
Nasza epifania to zdolność do adorowania Boga w człowieku, to wzrok owych magów i pasterzy w obliczu małego Dziecka, które zawinięte w pieluszki leży w żłobie, i wyznanie: „Ty jesteś Bogiem! Ty jesteś Synem Bożym!”. W Ewangelii znajdujemy trzy momenty, w których dokonuje się tego rodzaju odsłonięcie. Moment przybycia trzech królów (por. Mt 2, 1-12); moment, w którym Piotr mówi: „Ty jesteś Mesjaszem, Synem Boga żywego!” (Mt 16, 13-17); i moment objawienia się na górze Tabor — przemienienie (por. Mt 17, 1-9; Mk 9, 2-10; Łk 9, 28-36).
Są to, można by powiedzieć, nagłe trzy wyłomy w zwyczajnym życiu Jezusa. W naszej codzienności jest podobnie. Widzimy zwykłego, najzwyklejszego człowieka, i nagle gdy mu tylko dobrze spojrzymy w oczy, odkrywamy coś więcej! Zwykła rzeczywistość nie zmieniła się, rzeczywistość pozostaje ta sama. Ale nasze spojrzenie zostało przeniknięte wewnętrznym światłem, które powoduje, że zasłona w mgnieniu oka rozrywa się. I nagle wszystko widzimy!
W jaki sposób Jezus dokonywał cudów? Czasami wyobrażamy sobie, że Jezus czynił cuda swoją mocą. Nie sądzę, aby tak było. Jezus odwoływał się do wiary napotkanej osoby. Zostaje ona powalona na ziemię. A Jezus mówi: „Powstań!”. I w odpowiedzi słyszy: „Nie mogę. Jestem zniszczony!”. „Powstań! Idź!” Innymi słowy, Jezus przemawia do człowieka wierząc w boską moc, która drzemie w jego wnętrzu (por.: Mt 9, 1-8; Mk 2, 1-12; Łk 5, 17-26).
To znaczy, że człowiek miał w sobie siłę do tego, aby powstać i iść. Tylko jej nie znał, nie wiedział, że ją w sobie nosi! A wiara, wiara w człowieka prowokuje cud. Moc nie przechodzi na niego z Jezusa. Wiara objawia człowiekowi jego własną moc, która w nim jest ukryta jako pewien rodzaj energii, zdolność, aby podnieść się i iść. Niech ktoś mi powie, że nie jest to cud! Nie jest to cud zewnętrzny, lecz wewnętrzny.
Tak więc od nas, pracowników Caritas, nie tylko wymaga się, aby coś dawać, lecz raczej aby wyzwalać w człowieku reakcję samodzielnego podźwignięcia się i autopromocji (z greckiego autós — sam i łacińskiego promovere — posuwać naprzód). Prawdziwa chrześcijańska miłość bliźniego powoduje, że człowiek odnajduje sam siebie, unaocznia mu jego możliwości i zdolności. Hasło „pomoc ku samodzielnemu radzeniu sobie” nawiązuje właśnie do tego. Dlatego też w Caritas pojęcie promocji jest obecnie bardzo popularne. Promocja oznacza pomoc człowiekowi, aby stanął pewnie na własnych nogach, wspieranie człowieka we wzięciu swojego losu we własne ręce, powiedzenie mu: „Jesteś w stanie iść bez cudzej pomocy!”.
Podam konkretny przykład. Zamiast dawać komuś miesięcznie siedemset szylingów, mówimy: „Daję ci siedem tysięcy, ale przeprowadź własny projekt! Zbuduj sobie samodzielnie swoje życie! Wówczas dasz sobie radę sam, bez Caritas”. Pomoc człowiekowi to nie sprezentowanie mu kul do chodzenia, lecz powiedzenie mu: „Zrobię ci nowe nogi, nie kule. Wówczas będziesz mógł zacząć chodzić beze mnie”. Oznacza to podarowanie człowiekowi jego ludzkiej godności.
W taki właśnie sposób Bóg kocha człowieka. Bóg kocha człowieka przez to, iż czyni go niezależnym. Bóg nie jest dla człowieka kulą do wsparcia! Bóg mówi do człowieka: „Dałem ci siłę, byś pewnie stał na nogach i mocny kręgosłup. W tobie samym tkwią wszystkie możliwości”. Jakie to wspaniałe!
Oczekiwać cudów od Boga?... Zamiast czynić je samemu? Chrystus powiedział do nas pod koniec swojego życia:
Kto we mnie wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których ja dokonuję, owszem, i większe od nich uczyni (J 14, 12).
Jednak my w to nie wierzymy! Nadal czekamy na to, aby cuda czynił Bóg! Ale Bóg jest we mnie, Bóg jest w nas! Boża siła, Boża moc nie jest już tylko w Bogu, ona jest w nas! Wcielenie Boga, przyjęcie przez Niego ludzkiej postaci jest erupcją Boga we mnie, z całą swoją potęgą działania i miłości.
I stąd też Boże działanie przechodzi przez moje ręce, moje oczy, mój uśmiech, moje serce. Bóg przenika mnie! Bóg nie będzie czynił cudów tylko przeze mnie. Przez nas! Nie ma już sensu czekać na cuda. Przypomnijmy sobie, że w chwili wniebowstąpienia Apostołowie z wielkim żalem patrzą, jak Jezus ich opuszcza. Wtedy przybywają dwaj aniołowie i mówią do nich:
Dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Nie patrzcie w górę! Idźcie stąd! (por. Dz 1, 11).
Nieustannie tkwi w nas pokusa mówienia, że zbawienie przychodzi z góry. Tymczasem zbawienie przychodzi z dołu! Ode mnie, od nas! To właśnie oznacza wiarę dzisiaj. Wiara w Boga musi stać się wiarą w człowieka! I w siebie samego.
Odnośnie tej kwestii sądzę, że lekcje religii i rekolekcje są jeszcze nazbyt zewnętrzne, abstrakcyjne, duchowe w negatywnym znaczeniu tego słowa. Wcielenie Boga nie zmieniło jeszcze naszego obrazu człowieka. Sądzę, że religijne nauczanie musi zostać na nowo przemyślane i językowo inaczej sformułowane.
A czy Ewangelia (po grecku eu — dobry, angelion — wieść, wiadomość, nowina) jest dla nas rzeczywiście Dobrą Nowiną? Czy faktycznie wierzę w to, że jestem dzieckiem Bożym? ...Synem lub córką Boga? To więcej niż być dzieckiem szefa państwa. Na wielu robi wrażenie moje opowiadanie o tym, że w Austrii spotkałem się z ministrem rolnictwa, że korespondowałem z Jacquesem Delorsem, lub że otrzymałem list od Boutrosa Ghali. Ale kimże jest Boutros Ghali czy prezydent Clinton wobec faktu, że ja jestem dzieckiem Bożym! Dysponuję godnością pochodzącą od Boga. Poznałem pewną panią w Szwajcarii, która powiedziała do mnie: „Gdy przyjedzie ojciec następnym razem do Genewy, to zostanie zaproszony na przyjęcie z Aga Chanem, przywódcą Ismaelitów, kontakt z nim jest ważny dla ojca”. Ale kimże jest właściwie taki Aga Chan? Nie jesteśmy jeszcze chrześcijanami, brak nam nadal chrześcijańskiego sposobu postrzegania człowieka i jego godności. Wciąż mamy upodobanie w wielkich tego świata, stojących na świeczniku, w bogatych, a dopiero po nich następują ewentualnie w naszej hierarchii biedni. Jednakże to właśnie biedny zajmie miejsce na tronie. A bogaty będzie musiał je opuścić. Prawda ta pobrzmiewa w słowach Magnificat:
Strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych (Łk 1, 52).
Słowa te musimy zawsze zachowywać w naszym sercu!
Jedna z waszych uwag brzmi: „Trzeba być razem z ludźmi!”. Często ludzie potrzebują nie tyle pomocy, co uznania. Ważne jest, aby żyć pośród nich, przebywać z nimi, wspólnie jeść! W jezuickim kolegium w Kairze mamy pracowników żyjących w ubogich warunkach. Od czasu do czasu wspieram ich. I niekiedy mówią: „Przyjdź do nas do domu!”. Nie mam wiele czasu. Ale bardzo chętnie przebywam u biednych. Idę więc wtedy do ubogich dzielnic Kairu z ich odpychającymi uliczkami. Wspinam się po schodach ciemnych schodowych klatek, aby dotrzeć do mieszkania. Siadam na podłodze, jak to jest u nich w zwyczaju. A potem zapraszają mnie na posiłek. Przynoszą chleb i parę jajek i puré z grochu i jemy z tej samej miski. Lubię to. Dla nich jest jeszcze ważniejsze, że ojciec Boulad przychodzi do nich na wspólny posiłek, niż to że ojciec Boulad daje im pieniądze. Ponieważ dla nich liczy się fakt, że byłem u nich, że parę godzin żyłem ich życiem. Jadłem z nimi, a nie z księciem Chanem Sadruddin Aga w jego pałacu nad Jeziorem Genewskim.
Jeśli Chrystus przyszedł do nas, to nie tyle po to, aby nam coś dać, lecz raczej by po prostu być razem z nami. Bóg z nami, Emmanuel. Bóg z nami! Objawienie to nie przyjście Boga, aby nam coś dać, to „Bóg jest z nami”, to współbyć. I właśnie z tej przyczyny ktoś z was powiedział: „Trzeba być razem z ludźmi”.
Powinniście raz w roku spędzić jeden tydzień jak człowiek biedny, jak uchodźca, jak bezdomny. Czy wiemy, co to znaczy być całkiem biednym? Nie wiemy, jeśli nie doświadczymy tego na własnej skórze. Odczytać spojrzenie, z jakim przygląda się nam biedny. Podam pewien przykład. Przejście graniczne między Szwajcarią a Austrią. Jeśli macie białą twarz, przepuszcza się was bez wylegitymowania. Jeśli macie ciemną karnację, przyglądają się wam bacznie. A jeśli ktoś jest czarnoskóry, zostaje zatrzymany, odwołany na bok i wezwany do okazania paszportu. Trzeba kiedyś przeżyć tę smutną procedurę na sobie. Polega ona na poddaniu w wątpliwość tożsamości i zamiarów. Trzeba wejść w skórę tego, który jest inny!
Trzeba też koniecznie rozmawiać z ludźmi, mówić i słuchać ich! Szanowanie godności człowieka polega na tym, że poświęcamy mu uwagę! To przywodzi mi na myśl pewną scenę przy jednym z wejść do paryskiego metra. Koczują tam oferujący różne towary emigranci, Hindusi i Afrykańczycy. Można po prostu minąć tych biedaków, można rzucić im jakąś monetę i pójść dalej. Ale można zachować się też inaczej. Obserwowałem tam pewną młodą kobietę, która zatrzymała się i zaczęła rozmawiać z jednym z mężczyzn. Czy dała mu pieniądze, tego nie wiem, ale rozmawiała z nim. Pytała: „Co robisz? ... Skąd pochodzisz? ... Ile zarabiasz?”. W mgnieniu oka mężczyzna ten poczuł się dowartościowany jako człowiek, uszanowany jako ludzka istota! I było to może dla niego ważniejsze niż ofiarowana moneta. Czuł się uznany jako człowiek. W książce „Jezus naszych dni. Dwanaście współczesnych przypowieści” jedną z przypowieści poświęciłem właśnie obcokrajowcowi z paryskiego metra.
Ktoś z was podał następujący przykład: „Do naszego domu w Dornbirn przyjęliśmy cudzoziemców, ludzi bezdomnych i przekazaliśmy im klucz od domu”. Piękna sprawa, dać obcym do ręki klucz i wyrazić im przez to swoje zaufanie. Wiąże się to z pewnym ryzykiem. Podjęto to ryzyko. Ale oznacza to, że tych obcych traktuje się jak równych sobie. Okazanie zaufania zawiera jednocześnie zobowiązanie drugiej strony, aby go nie nadużyć, lecz odpłacić tym samym. Tak samo działa Bóg, stwarzając człowieka i mówiąc mu: „Powierzam ci stworzony przeze mnie świat, przekazuję ci do niego klucze”, czyni nas równymi sobie. Klucz do świata mamy teraz my! Bóg powierzył ten klucz nam i mówi do nas: „Świat jest twój. On już nie jest mój” (por. Rdz 1, 26-30; Ps 8, 5-7). To, że Bóg w pewien sposób wycofał się ze świata, mówiąc do człowieka: „Teraz ty jesteś gospodarzem! Ty jesteś właścicielem kluczy! Ty jesteś odpowiedzialnym!...”, stanowi godność człowieka. To stawia wszystko na głowie!
Podam pewien przykład. W minionym tygodniu podróżowałem do Kanady i odwiedziłem pewnego egipskiego przyjaciela — aptekarza, emigranta mieszkającego w Ottawie. Jego żona, która pracowała w Kairze w banku, odnosząc w tej pracy sukcesy, marzy o Egipcie, tęskni za rodzinnymi stronami i chce wracać. W Kanadzie nie może znaleźć pracy, jest nieszczęśliwa i nabawiła się depresji. Obojgu dzieciom, chłopcu i dziewczynce, jest w Ottawie bardzo dobrze. Chcą tam pozostać. Również małżonek, który gorliwie pracuje i dobrze zarabia. Między mężem a żoną powstają napięcia. Żona powtarza: „Wracamy do Kairu!”, a mąż kontruje kategorycznym — „Zostajemy tutaj”. Napięta atmosfera między mężem i żoną przeniosła się w końcu na dzieci, które czują, że między tatą i mamą coś jest nie tak.
Gdy tylko do nich przyszedłem, zaraz usłyszałem: „Musimy o tym porozmawiać”. W dyskusji wzięły udział dzieci. Również one przedstawiły swój punkt widzenia. Zamiast załatwić sprawę w gronie dorosłych, włączono do tego dzieci. Jedno miało jedenaście, a drugie trzynaście lat! Była to dla mnie rzecz godna uwagi. To właśnie znaczy „szanować godność”. Zamiast regulować problemy ludzi odgórnie, trzeba skłaniać ich samych do refleksji nad własnymi problemami i włączać ich do wspólnego znajdowania rozwiązań. To jest częściowo również droga Caritas. Chodzi o to, by człowiek sam mógł wstać, a nie o to, by brać go pod boki.
DYSKUSJA
PYTANIE 1: Czy niewierzący jest w stanie przekazywać wymiar godności człowieka innym i praktykować go w życiu?
BOULAD: Prawa człowieka są z historycznego punktu widzenia raczej wynikiem wydarzeń poza — niż wewnątrzkościelnych. To niewierzący angażowali się w XVIII wieku na fali Oświecenia i Rewolucji Francuskiej, a nawet ateizmu na rzecz praw człowieka, podczas gdy ówczesny Kościół prowadził człowieka za rękę i utrzymywał w stanie infantylizmu.
W związku z tym pytaniem przychodzi mi na myśl pewna homilia Bossueta (Jacques-Bénigne Bossuet, francuski biskup, pisarz i kaznodzieja, 1627 — 1704), która zawiera następujące słowa:
Bóg stworzył bogatych bogatymi, a biednych biednymi. Bogaci są winni Bogu podziękowanie za swoje bogactwo, a biedni mają znosić w pokorze swoje złe warunki życia.
Pewien rodzaj fatalizmu!
Potrzeba było dopiero reakcji popierającej deklarację praw człowieka, przeciwko surowemu Kościołowi, przeciwko dalekiemu Bogu, przeciwko poddaństwu człowieka wobec własnego losu, aby wreszcie sam Kościół zajął się tą problematyką i zaangażował się po wielokroć w walkę o sprawiedliwość. Był to więc nurt, który przebiegał równolegle do działań Kościoła, a nawet który go drażnił, który jednak w końcu wyrwał Kościół z letargu i przemówił w sprawie praw człowieka do jego sumienia. Osobliwe, lecz prawdziwe.
Niestety, tak zwany Kościół urzędowy jest zbyt często silnie związany z jakąś określoną społeczną klasą: z klasą możnych, silnych, bogatych. Zawsze był i wciąż jeszcze niestety istnieje pewien rodzaj przymierza. A gdy księża angażują się po stronie biednych, zaraz słyszy się z owych kręgów: „Uwaga, to marksiści”. Przypomnijmy sobie biskupa Romero (Oscar Arnulfo Romero, arcybiskup San Salwador, 1917-1980, zamordowany podczas sprawowania mszy świętej). Powiedział o sobie:
Jeśli mówię o Ewangelii, nazywa się mnie Bożym człowiekiem. A gdy mówię o biednych, nazywa się mnie marksistą.
Wewnątrz Kościoła ci, którzy opowiadają się po stronie biednych, są często odrzucani przez kościelną elitę. Ponieważ dostrzega ona w tym stylistyczny zgrzyt, dostrzega potępienie tradycyjnego obrazu Kościoła, Kościoła możnych, w którym jest wszystko jak trzeba, Kościoła stojącego po stronie bogatych. Mówi się, że Kościół jest Kościołem bogatych, z bogatymi i dla bogatych. W rzeczy samej nie jest to wszystko proste! Bowiem i praca socjalna Kościoła jest wielka.
PYTANIE 2: Mówi się, że Caritas w Egipcie angażuje się również w pomoc trędowatym. Czy może Ojciec powiedzieć coś na ten temat?
BOULAD: Oficjalnie jest u nas sto tysięcy chorych na trąd, o faktycznej liczbie tylko się przebąkuje. Egipski program pomocy trędowatym realizowany jest od dwudziestu lat. Kiedy przejęła go Caritas było w kraju tylko ośmiu leprologów pracujących na zlecenie rządu, z których większość wolała raczej nie wysilając się zbytnio wieść leniwy żywot, zamiast odwiedzać straszne, pustynne baraki. Dziś mamy stu pięćdziesięciu czynnie pracujących leprologów i wyszkolone siły fachowe. Zadań jest bez liku, a pieniądze na poprawę warunków w leprozoriach mamy tylko dzięki otrzymywanemu od dwudziestu lat wsparciu zagranicznemu od organizacji pomocy trędowatym. Wymienię tylko jedno, najbardziej szczodre źródło datków. Jest nim Niemiecka Organizacja Pomocy Trędowatym w Würzburgu, która w sumie przekazała nam już miliony marek. Wyrażając wdzięczność i podziw, pragnę przypomnieć postać założyciela tej organizacji — Hermanna Kobera z Würzburga, prawdziwego „anioła trędowatych”, który stał się naszym przyjacielem.
Dla tych najuboższych z ubogich, tych najnieszczęśliwszych z nieszczęśliwych, wiele się u nas w sposób efektywny zmieniło, przez regularne, fachowe leczenie i zaopatrzenie w leki, ale także od strony psychicznej. Byli to ludzie świadomie wyrzuceni poza nawias społeczeństwa i zapomniani. Kiedy odwiedziliśmy ich po raz pierwszy, odezwał się głos jakiejś bezimiennej istoty, która składała się już tylko z tułowia i głowy: „Niech będą dzięki Allahowi! Jestem tu od czterdziestu lat, ale nikt nas do tej pory nie odwiedził”. Później Caritas otrzymywała miłosne listy z tych baraków, a ja organizowałem tam barwne imprezy z aleksandryjską młodzieżą dla pięciuset entuzjastycznych uczestników! Radość i korzyść odnosiły obydwie strony. Jest dla mnie rzeczą ważną konfrontowanie całkiem młodych ludzi, jeszcze w wieku szkolnym, z tym ekstremalnym cierpieniem, aby stało się ono dla nich wyzwaniem do działania.
PYTANIE 3: Co sądzi ojciec o papieżu Janie Pawle II jako głowie Kościoła w obliczu licznych problemów, wobec których dzisiaj stoimy?
BOULAD: Od dwustu lat mamy znakomitych papieży! Przedtem było inaczej, nad czym można tylko ubolewać. Według mnie to dobrze, że między papieżami istnieje pewna dialektyka: papież postępowy, papież o orientacji tradycyjnej. Potrzebujemy tej dialektyki. Jeden otwiera bramy, drugi je trochę zamyka, ponieważ był przeciąg, ponieważ jest ciężko. Obecnie przeżywamy trudny czas. Dlaczego?
Przez kilkaset lat Kościół zamykał się na świat i palące problemy, które się pojawiały. Potępienie Galileusza, potępienie czasów nowożytnych, potępienie protestantyzmu, potępienie teorii ewolucji, potępienie modernizmu, potępienie krytyki historycznej itd... Potępienie za potępieniem... A potem, całkiem nagle, w roku 1962 zaczął się Sobór Watykański II! Bramy szeroko rozwarte, wszystko nastawione jest na przyjmowanie! Vaticanum II po prostu musiało przyjść.
Obecny papież próbuje sprostać bardzo trudnej sytuacji, wykonać niejako taniec na linie między postępowym i bardzo tradycjonalistycznym nurtem. Jego sytuacja jest w najwyższym stopniu niewygodna. Jestem pełen podziwu dla tego papieża. Jednocześnie życzyłbym sobie, aby był on w pewnych kwestiach bardziej otwarty. Odpowiedziałem bardzo po jezuicku.
PYTANIE 4: Czy zmartwychwstanie Chrystusa jest w ojca oczach cudem czy też nie?
BOULAD: Zmartwychwstanie Chrystusa jest zarówno wydarzeniem historycznym jak i transhistorycznym, wydarzeniem nie dającym się ująć w kategorie czasowe, jest jednym i drugim. Gdyby zmartwychwstanie było jedynie fenomenem historycznym, nic by nie zmieniło. Natomiast zmartwychwstanie Chrystusa jest historyczne, a jednocześnie przecież przełamuje krąg życia wyznaczony narodzinami, życiem w Nazarecie, nauczaniem, krzyżem i śmiercią. Chrystus przebija się przez ten krąg zwyczajnego ludzkiego życia i otwiera go. Otwiera się brama ku temu, co nadludzkie i ponadhistoryczne.
Niektórzy chcieliby zaszeregować zmartwychwstanie jednostronnie jako fenomen pozahistoryczny, inni z kolei jako czysto historyczny. Ale ono jest jednym i drugim! Jako fenomen historyczny jest ono związane z Chrystusem. Gdyby zmartwychwstanie leżało całkiem poza historią, obeszłoby się ono bez człowieka Jezusa. Zmartwychwstanie jest jednym i drugim, jest ujęte w czasie i ponadczasowe. I właśnie zachowanie równowagi pomiędzy jednym a drugim fenomenem sprawia, że jest się na właściwej drodze.
Po skończonej konferencji ojciec Boulad przedłożył obecnym na niej pracownikom Caritas w Feldkirch pięć pytań, które mogą posłużyć jako impuls do dyskusji w grupach.
PYTANIE 1:
Co oznacza pojęcie „godność człowieka”?
Czy sądzicie, że w naszych czasach miało miejsce stopniowo postępujące odkrywanie tejże godności?
PYTANIE 2:
Co znaczy „wiara w człowieka” w kontekście naszego działania w Caritas i jak można ją praktykować w życiu?
PYTANIE 3:
Jaki związek istnieje między wiarą a miłością bliźniego?
(por. przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, Łk 10, 25-37)
PYTANIE 4:
Czy Powszechna Deklaracja Praw Człowieka ma jakiś związek z Ewangelią?
A z naszą pracą w Caritas?
PYTANIE 5:
Jak można ukazać dzisiejszemu człowiekowi, że jest dzieckiem Bożym?
BÓG W MOIM BLIŹNIM
Konferencja „Mistyczne doświadczenie a praca socjalna i zaangażowanie społeczne” wygłoszona dla pracowników Caritas Diecezji Münster i sióstr zakonnych (Nadrenia Północna Westfalia), 2 maja 1996.
Rozpocznę nasze spotkanie pytaniem. Czy wiecie, dlaczego dinozaury zniknęły z powierzchni naszej planety? Niektórzy twierdzą, iż powodem tego był meteor, który spadł z przestrzeni kosmicznej i rozprysł się na ziemi. Nie podzielam tego poglądu. Sądzę, że dinozaury wyginęły, ponieważ miały potężny korpus, ale małą głowę z mózgiem wielkości piłki golfowej. I również niebezpieczeństwo, na które narażona jest każda instytucja, polega właśnie na tym, iż rozrośnie się ona w ciało o potężnych rozmiarach, zapominając, że istota sprawy polega na pracy duchowej. Organizacja taka jak Caritas tworzy wysokorozwiniętą nadbudowę ze znakomitymi możliwościami finansowania, z imponującymi konstrukcjami i budynkami, rozbudowany system, który sam w sobie jest bardzo ważny. Ale Caritas zaabsorbowana pracą administracyjną narażona jest na niebezpieczeństwo zapomnienia o tym, co w ciele się naprawdę liczy, mianowicie o duchu i duszy.
Komunizm nie uległ atakowi z zewnątrz, lecz implozji, zapaści wskutek wewnętrznej próżni, a to znaczy, że problem leżał w nim samym. Papież Jan Paweł II przypisał upadek komunizmu „wywołanej przez ateizm duchowej pustce”. Nie należy przy tym mylić duchowej pustki z brakiem potencjału intelektualnego. Tu chodzi o transcendencję, o to, co wybiega, co wznosi się ponad świat i ludzi. Jeżeli dane ciało rozwija się do znacznych rozmiarów, nie zwracając przy tym uwagi na stronę duchową, pewnego dnia zapada się w sobie. Nie chciałbym takiego losu przepowiadać Caritas, ale trzeba ostrzegać.
Wielki angielski historyk Arnold Toynbee (1889 — 1975) w swojej „Historii cywilizacji” wysuwa tezę, że większość rozwiniętych cywilizacji starożytnych upadło nie na skutek agresji sił zewnętrznych, lecz na skutek załamania, braku motywacji i deficytu duchowości.
Gdyby Kościół nie posiadał obietnicy życia wiecznego, byłbym również zaniepokojony o jego przyszłość. Kościół jest najbardziej dynamicznym, wielonarodowym koncernem świata i stworzył system, który wzbudza powszechny podziw. Dzisiejszy Kościół zagubił jednak swój wymiar mistyczny. Właśnie dlatego wielu chrześcijan zwraca się ku sektom, mistyce Dalekiego Wschodu lub ku sufizmowi, ponieważ nie znajdują oni w Kościele żaru, który mógłby rozniecić ich zapał. Tendencję tę powinniśmy potraktować bardzo poważnie.
Niektórzy są zaskoczeni, że mistyczne doświadczenie łączę z pracą socjalną i zaangażowaniem społecznym. Mistyka to w końcu zupełnie coś innego niż działalność społeczna. Czy istnieje między nimi w ogóle jakikolwiek związek? Odpowiem na pytanie pytaniem. Czy poszukiwanie Boga nie dokonuje się w życiu przez ludzkie zaangażowanie, czy nie w nim je przeżywamy? Czy zgadzamy się z poglądem François Mauriac: „Tu na dole angażuję się w sprawy na górze”? Wszystko zależy od ducha, jakiego tchniemy, jakiego nadamy naszemu działaniu.
Przez dwanaście lat byłem dyrektorem Caritas Egipt, która w ciągu trzydziestu lat swojego istnienia bardzo się rozrosła. Oczywiście nie można jej porównywać z Niemieckim Zrzeszeniem Caritas z jego dwudziestu dwoma samodzielnymi oddziałami diecezjalnymi i z czterystu trzydziestu tysiącami etatowych pracowników. Dowiedziałem się właśnie, że Caritas jest największym prywatnym pracodawcą w Niemczech i ma więcej pełnoetatowych pracowników niż Daimler Benz i Siemens razem wzięte. Jakiż tu jest całokształt dokonań! Zresztą strona protestancka podała mi prawie taką samą liczbę. Także w ewangelickiej Diakonii pracuje ponad czterysta tysięcy zatrudnionych etatowo. Ale jakby nie było, nasza egipska Caritas i jej tysiąc dwustu pracowników dociera do pół miliona ludzi w kraju, a nasze struktury obejmują zdumiewająco wiele obszarów działania. Jednak istotę stanowi dla mnie duch, jakim jest przepojona nasza praca, bodziec, który nasi pracownicy nieustannie otrzymują.
Jeśli jest duch, wszystko inne przyjdzie. Jeśli ducha brak, wszystko toczy wewnętrzna choroba, niczym rak. Z biegiem lat stało się dla mnie pewne, że problem Caritas nie jest problemem finansowym. Pieniądze zawsze jakoś przychodzą. Nie jest to też tak bardzo problem organizacyjny. Znam bardzo duże międzynarodowe organizacje, którym nie brak ani finansów, ani menadżerów, które jednak wewnętrznie są nieomalże całkiem wyjałowione. Są znakomicie funkcjonującym mechanizmem bez wizji, bez idei. Ale jeśli zabraknie ducha, to brakuje tego, co jest istotne. Przenosząc to, co powiedziałem, na Kościół zacytuję fragment konferencji wygłoszonej przez biskupa Jaquesa Gaillot na temat Kościoła w Europie. Tekst ten w pełnym jego brzmieniu można by odnieść do pracy Caritas.
Często sobie mówię, że Kościół europejski nie potrafi we współczesnym świecie wykorzystać swojej szansy. Jest on przecież od dawna obecny we wszystkich stronach świata! I tworzy niewiarygodną sieć braterskich stosunków. Posiada wolność słowa, może kierować apele, może zajmować stanowisko, może na niejedno się odważyć. Dlaczego jednak nie wykorzystuje tej wolności? (...) Dlaczego biskupi z większym naciskiem nie interweniują w rządach swoich krajów jak też w ONZ? Kościoły mają coś do powiedzenia, bowiem przesłanie Ewangelii jest przesłaniem niosącym wolność!”
Caritas powinna przyjąć te słowa do siebie. Przez swoją obecność w świecie Caritas jest wezwana do odgrywania współdecydującej roli w rozwoju spraw i wydarzeń. Jednak z powodu braku wyobraźni, odwagi do podejmowania ryzyka, kwalifikacji strategicznych nie dokonujemy tego, co powinniśmy dokonywać, nie osiągamy u decydentów tej planety tego, co powinniśmy osiągać, nie uzyskujemy u wielkich narodowych i międzynarodowych organizacji, tego, co powinniśmy uzyskiwać.
Wola obecności tam, gdzie rodzą się i zapadają decyzje, prowadzi do politycznego zaangażowania. I choć w żadnym z obszarów politycznej działalności nie są dokładnie wyłożone jego cele, jego dążenia, jego żądania, to właściwie rozumie się samo przez się, że w walce o byt chrześcijanie nie mogą stać na uboczu. Współczesna polityka jawi się jako żywotna konieczność dla naszych złożonych społeczeństw, gdzie słaby często wcale się nie liczy.
Papież Pius XI powiedział już w 1929 roku:
Polityczna miłość bliźniego jest największa, ponieważ jest ona miłością kolektywną.
A w katechizmie dla dorosłych autorstwa francuskich biskupów można przeczytać:
Chrześcijanie nie mogą ominąć politycznej rzeczywistości, ponieważ polityka jest aktywna tam, gdzie rozgrywa się życie ludzi, w miejscu ludzkiej wspólnoty. We współpracy ze wszystkimi ludźmi dobrej woli muszą oni wzbogacać życie miast ewangelicznym fermentem. Zgodnie z talentami i określonym powołaniem zaangażowanie polityczne jest ich powinnością.
Intencją właściwego politycznego zaangażowania jest, aby człowiek był zawsze celem samym w sobie, celem ostatecznym, a nigdy środkiem do celu. Aby działania polityczne charakteryzowały ludzkie zachowania. Aby dostrzegać to, co dobre w człowieku, całego człowieka, mieć na uwadze wszystkich ludzi, a w szczególności biednych i najbiedniejszych.
Gdy Jan Chrzciciel posłał swoich uczniów, aby spytali Jezusa:
Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?
odpowiedź Jego brzmiała:
Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię (Mt 11, 2-5).
Znakiem rozpoznawczym Królestwa Bożego, który Jezus podaje od samego początku swego publicznego życia, jest miłosierdzie i służba człowiekowi. Człowiek stoi w centrum Jego przesłania. Chrześcijaństwo jest religią człowieka, podczas, gdy islam i judaizm są religiami Boga! W sercu przesłania Jezusa znajduje się człowiek, człowiek jako cel wcielenia i zbawienia. Człowiek jako centrum Królestwa Bożego.
Chrześcijańska wiara polega na odkryciu Boga w człowieku. Miejscem obecności Boga w świecie jest człowiek. Człowiek jest świątynią Boga, świątynią Ducha. A jeśli świątynia jerozolimska została zburzona, to nie po to, by zostać zastąpioną przez inne świątynie z kamienia, nawet gdy nazywa się je kościołami. Świątynią Boga jest od tego czasu człowiek.
Święty Jan zastępuje eucharystię umywaniem nóg. Nie z powodu luki w pamięci, nie, jest to w pełni zamierzone, aby nam powiedzieć, że eucharystia, rzeczywista obecność Boga, ofiara Chrystusa ma miejsce wśród ludzi. Ewangelista uczula nas na fałszywą sakralizację eucharystii. Nie jestem przeciwko sprawowaniu eucharystii, w końcu jestem księdzem, ale jestem przeciwko urzeczowieniu i alienacji eucharystii z codziennego życia, traktowaniu jej jak przedmiotu kultu, ponieważ to w życiu sprawowana jest prawdziwa ofiara mszy świętej. Nie ma człowieka, którego dzień przemija bez ofiary.
Jeżeli eucharystia nie prowadzi nas do człowieka, to rozminęła się z tym, co stanowi jej sens i znaczenie. Wierzyć w Jezusa, znaczy uznać absolut Boga, obecność wiecznego, nieskończonego i wszechmocnego Boga, Stwórcy, w człowieku, zwykłym człowieku, który je i pije. Ten skandal, jaki ma miejsce w relacji między Bogiem a człowiekiem, stanowi w istocie chrześcijańską wiarę. Fakt, że Bóg mógł zamknąć się w człowieku, że nieskończoność mogła wniknąć w człowieka, stanowi źródło niezrozumienia w relacjach z islamem, w relacjach z naszymi muzułmańskimi braćmi, którzy nie są w stanie zgłębić tajemnicy wcielenia, tajemnicy Boga w ciele, w żywym człowieku. A przecież to stanowi centrum przesłania. Ponieważ Bóg jest nieograniczoną miłością, ma udział w ograniczoności człowieka, wszedł w ludzką postać i w niej żył, aby ją uświęcić i aby nam powiedzieć, że od chwili, kiedy stał się człowiekiem, nie ma Go nigdzie indziej jak tylko w człowieku. Jeśli chcemy znaleźć Boga, to nie szukajmy Go w kosmicznych przestworzach, lecz w człowieku. Odtąd człowiek jest sakramentem obecności Boga, świątynią Boga, prawdziwą eucharystią —
A oto ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata (Mt 28,20).
Kilka lat temu w paryskim Pałacu Sportu, ogromnym obiekcie w kształcie elipsy, oglądałem przedstawienie teatralne o Jezusie w reżyserii Roberta Hosseina. Nie wiem, czy reżyser był chrześcijaninem, czy muzułmaninem. Na końcu ukazany jest Jezus ukrzyżowany, z łotrami po prawej i lewej stronie, a potem Jezus złożony do grobu, za wzgórzem. Chwila oczekiwania na zmartwychwstanie. Czy wyjdzie żywy z grobu? Nie! Zamiast zmartwychwstania Jezusa widzimy jak zza wzgórza wychodzą mężczyźni i kobiety, jak się po nim wspinają, a następnie siadają pośród nas. Przesłanie było jasne. Jezus zmarł jako pojedynczy człowiek, ale jako wspólnota, jako ludzki tłum zmartwychwstał. Zmartwychwstały Chrystus nie jest już Jezusem z Nazaretu, lecz mistycznym Chrystusem, obejmującym sobą cały świat, całą ludzkość. Stał się czymś większym, w innym wypadku Jego wcielenie nie miałoby sensu i znaczenia. Święty Paweł słusznie zauważa:
A jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób (2 Kor 5, 16b).
Niebezpieczeństwo stanowi zatem prowadzenie na temat Chrystusa badań historycznych, szukanie Chrystusa w tym, co przeminęło, w tekstach ewangelicznych. Chrystus Ewangelii, Chrystus historii mówi nam poniekąd: „Już nie jestem za wami, lecz przed wami. Jestem tym, który przychodzi. I jestem już wśród was”. To jest chrześcijańskie przesłanie!
Jakże dobrze widzimy to w Jego zachowaniu wobec Marii Magdaleny! Marii Magdaleny, która obejmowała Jego stopy, która zraszała Jego stopy swoimi łzami. Kiedy spotyka Go po zmartwychwstaniu, chce Go ku sobie przyciągnąć i kontynuować ten sam rodzaj więzi, co przedtem. Na to On:
Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci... (J 20, 17)
Jezus mówi: „Nie próbuj wracać do przeszłości, dawne minęło. W przyszłości znajdziesz mnie u moich braci i sióstr. Idź do nich!”
Jezus wysyła nas w świat. Niebezpieczeństwo chrześcijaństwa polega na tym, że może ono zubożeć do rangi religijnego konceptu i zapomnieć, że jest w pierwszym rzędzie wiarą. Religia to otoczka, nadbudowa, pewne rytuały, liturgia, dogmat, pewna moralność, hierarchia, organizacja. Przez tą otoczkę nazbyt łatwo zapomina się o istocie przesłania, o jakości naszych ludzkich stosunków, naszego stosunku do siebie nawzajem.
To, co mówię o chrześcijaństwie, dotyczy również życia duchownego. Życie zakonne nie jest celem samym w sobie. Trzy zakonne śluby nie są celem samym w sobie! Ta nadzwyczaj skomplikowana budowla duchownego życia jest wprawdzie od Soboru Watykańskiego II może mniej, ale nadal jeszcze dość skomplikowana. Często występuje tendencja czynienia z niej celu ostatecznego. Jest ona jednak tylko środkiem. Środkiem do czego? Tak w chrześcijaństwie jak i w życiu duchownym istnieje tylko jeden cel — miłość bliźniego, miłość.
Można sumiennie zachowywać wszystkie trzy śluby — ubóstwo, czystość i posłuszeństwo. Można wiernie przestrzegać wyznaczonego porządku — wstawać o piątej rano, odmawiać swoje modlitwy, być posłusznym, itd. Wszystko to dobrze i pięknie. Ale jeśli wynikiem tego nie jest rosnąca, wciąż większa miłość, na nic to się zda, wówczas wszystko, przepraszam za wyrażenie, jest śmiechu warte.
Należy być w tym względzie nadzwyczaj czujnym, ponieważ największe niebezpieczeństwo w życiu zakonnym, jak też ogólnie w religijnej praktyce każdego chrześcijanina polega na uświęcaniu środka, a zapominaniu o celu. Jezus natomiast przyszedł, aby odsakralizować prawo, a uświęcić człowieka. Sedno konfliktu z uczonymi w Piśmie i z faryzeuszami leży dokładnie w tym. „Wy nie pojmujecie, że całe Prawo zawarte jest w przykazaniu miłości, a tym samym stało się zbędne, nie rozumiecie, że jest tylko jedna jedyna święta rzeczywistość, a mianowicie człowiek”. Za to został przybity do krzyża. Mam wrażenie, że pewien typ życia duchowego uległ temu wypaczeniu i ci, którzy je uprawiają narażeni są na niebezpieczeństwo stwierdzenia, że wszystko jest w porządku. Ale jeśli nie ma w tym miłości, to wszystko jest niczym, jest bezsensem! Przeczytajcie sobie o tym u św. Pawła, w 1 Kor 13.
Pytanie, które zadał Jezus Piotrowi: „A wy, za kogo mnie uważacie?”, postawione jest nam dzisiaj w odniesieniu do człowieka. Jest nam postawione w obliczu zwykłego, chorego człowieka, „przypadku socjalnego”, narkomana, uchodźcy, który stoi tu u nas przed drzwiami i pyta nas:
„A wy, za kogo mnie uważacie?”. Powiecie: „To Rumun, to Chorwat, to Serb, to Turek”. Nie. To jest Jezus Chrystus, Syn Boga żywego.
„A wy, za kogo mnie uważacie?”. Powiecie: „To Rumun, to Chorwat, to Serb, to Turek”. Nie. To jest Jezus Chrystus, Syn Boga żywego.
Wiara jest właśnie zdolnością widzenia tego, co niewidoczne, jak mówi święty Paweł. Wiara to zdolność „przenikania” tego, co zewnętrzne. Bóg chrześcijan jest Bogiem ukrytym. Im bardziej się ukrywa tym bardziej jest Bogiem. Objawienie Ewangelii jest niejako przeciwległym biegunem objawienia na Synaju. Na Synaju góra drży, błyskawice migają, grzmoty huczą, mówi się: „To jest Bóg, jasne! To może być tylko Bóg!”. W Betlejem znakiem jest słabe, biedne małe dziecko zawinięte w pieluszki, w żłobie. Przez całe swe życie Jezus jest człowiekiem, który nie ma nawet kamienia, na którym mógłby dla spoczynku skłonić głowę. Znakiem w Wielki Piątek jest nagi człowiek, przybity do krzyża. Oczekiwane są inne znaki, ale Bóg kryje się w Nim. Wiara polega na przeniknięciu postaci zewnętrznej, na odkryciu ukrytej obecności Boga.
O ile łatwo jest uznać ukrytą obecność Boga w eucharystii, o tyle bardzo trudno jest rozpoznać ją w bliźnim. Powiecie mi: „Ależ skąd, wiemy bardzo dobrze, że Chrystus jest obecny w drugim człowieku!”. No cóż, teoretycznie to wiemy. Teoretycznie! Ale sedno sprawy leży przecież w tym, aby ta wiedza, znalazła odbicie w naszym postępowaniu! Cały problem stanowi przełożenie wiary na praktykę. Aby całe nasze nastawienie, nasze zachowanie zmieniło się! Często nawracamy się tylko tu w głowie. Nasze credo to credo intelektualne. Czy przeniknęło ono także nasze gesty, nasze spojrzenie, nasz uśmiech? To przełożenie wiary na praktykę jest niestety nieustannie zagrożone.
Musimy nawrócić nasze spojrzenie. Do uzyskania tego nowego spojrzenia potrzebujemy więcej, potrzebujemy czegoś innego niż zdrowe oczy lub dobre szkła. Spojrzenie serca polega na przeniknięciu oblicza i zatopieniu się głęboko w jego wnętrzu, aby zobaczyć duszę. Czytanie w twarzy wymaga czasu. Każda twarz jest niezwykła. Nie ma zwykłej twarzy, twarzy tuzinkowej, ponieważ każda twarz jest objawieniem nieskończonego Boga, każda twarz jest ukazaniem się Pana, epifanią.
Wielu ludzi mówi do mnie: „Gdyby mi się tak kiedyś ukazał Chrystus!”. Lub zwierzają mi się: „Ukazał mi się Jezus w czasie modlitwy, w kościele, w nocy obok mojego łóżka”. Wówczas odpowiadam na to oschle: „No już, dobrze, dobrze”. Ponieważ ma to dla mnie niewielkie znaczenie. Cóż znaczy to, że komuś ukazał się Chrystus? Przecież Chrystus ukazuje mi się każdego dnia! Jesteśmy gotowi dostrzegać Boga w tym, co nadzwyczajne, ale to jest przecież łatwe! Gdyby ukazał się nam teraz Jezus, upadlibyśmy na kolana i powiedzieli: „Nie spodziewałem się tego, Chryste, wielbię Cię!”. Tak, to jest łatwe. Naprawdę jednak liczy się rzeczywiste „Tabor”, skuteczne przemienienie naszego spojrzenia, wewnętrzny wstrząs, rozdarcie zasłony, które w jednej chwili odkrywa nam żywą obecność Boga. Wówczas zostaje nawrócony nie tylko wzrok, ale także serce. Mistyka to nie abstrakcja, nie! Mistyka jest spojrzeniem w głąb rzeczywistości, jest zdolnością przeniknięcia zewnętrznej postaci. Wyobrażamy sobie mistykę jako unik przed bliźnim. W rzeczywistości jest ona czymś zupełnie przeciwnym, zatopieniem się w sercu bliźniego.
Między wiarą, a miłością bliźniego zachodzi pewna wzajemna relacja. Wiara z przekonania musi prowadzić nieuchronnie do miłości bliźniego w praktyce. A jeśli miłość bliźniego nie jest karmiona wiarą traci swoją głębię, swoje znaczenie. Dialektyczna prawidłowość między nimi polega na tym, że w imię wiary szukam oblicza i obecności Boga w moim bliźnim. I na odwrót, znalazłszy je, moja wiara zyskuje nową jasność. To jest ta dialektyka wiary i miłości bliźniego. Wiara karmi się miłością bliźniego, a miłość bliźniego karmi się wiarą.
Niekiedy przychodzi ktoś do naszej Caritas i prosi nas o pomoc, jakiej nie możemy mu zaoferować, ponieważ wykracza to poza ramy naszych kompetencji. W takim wypadku są możliwe dwie odpowiedzi. Można powiedzieć krótko i obcesowo: „Nie, to niemożliwe, to nie jest sprawą Caritas”. Lub też można wysłuchać prośby i powiedzieć: „Rozumiem twój problem, wiem, że to, co przeżywasz stanowi dla ciebie ciężkie doświadczenie, mogę sobie wyobrazić, jak cierpisz. Ale jak sam widzisz, tak się nieszczęśliwie składa, że nie mogę ci pomóc. Spróbuj tam i tam”. I daję mu wskazówki. W obu przypadkach nie udzieliłem pomocy. Ale w pierwszym przypadku zainteresowana osoba odeszła ze swoim zranieniem, w drugim zaś ze słowem pociechy. Często jednak przychodzą do nas ludzie właśnie dla tych słów pociechy, nieprawdaż?
Praca Caritas jako praca administracyjna dotycząca „przypadków socjalnych”? Maszyna do rozdzielania darów? Człowiek nie żyje samym chlebem. Żyje okazanym szacunkiem, serdecznością, miłością i podarowanym mu czasem. W materialistycznym świecie, takim jak nasz, myślimy wszyscy w kategoriach pieniędzy i usług. Musimy czym prędzej zhumanizować naszą miłość bliźniego, jak najgruntowniej ją uczłowieczyć! Ten, kto przychodzi, jest spragniony godności, akceptacji, sympatycznego potraktowania, uścisku dłoni. Czasami godność i uznanie są ważniejsze od chleba czy paczki z odzieżą. Ten, kto przychodzi nie jest „przypadkiem socjalnym”, lecz człowiekiem.
Miłość bliźniego, która nie ma swoich korzeni w erosie, narażona jest na niebezpieczeństwo, że będzie miłością czysto duchową, oschłą, szorstką. Czasami mówi się: „Na miłość Boską! Eros jest niebezpieczny”. Jeśli nie spróbuję karmić mojej agapé erosem, będzie brakowało jej substancji, nie będzie miłością z krwi i kości, zgodnie z dawnym powiedzeniem: „Kocham mojego bliźniego z miłości do Boga”. Nie z miłości do niego samego, lecz z miłości do Boga. Jeżeli kochacie mnie z miłości do Boga, to nie kochajcie mnie proszę wcale!
Niebezpieczeństwo agapé polega na tym, że popadniemy wobec bliźniego w obojętność, że nie zadamy sobie trudu wykrycia tego, co jest w nim miłe, co jest w nim ujmujące, pociągające. Każdy człowiek ma w sobie coś sympatycznego, gdyż kocha go Bóg. Nie wystarczy powiedzieć: „Kocham go, bo Bóg tak chce, bo tak nakazuje Ewangelia”. Lub jeszcze gorzej: „Kocham go, aby zbierać zasługi”. Ktoś przebywający w domu starców prowadzonym przez siostry zakonne, wprawdzie dobrze pielęgnowany, ale we wspomnianym duchu, powiedział mi kiedyś:
Mam wrażenie, że siostry używają mnie jako instrumentu do gromadzenia zasług, aby później mogły z tego odnieść korzyść w niebie. Jestem dla nich tylko środkiem do celu.
To jest straszne! Potworne!
Najlepszym środkiem do zapobieżenia takiemu błędnemu rozwojowi spraw jest ciągłe stawianie samych siebie w pozycji ludzi potrzebujących pomocy, stawanie się przynajmniej na krótki czas w najszerszym znaczeniu tego słowa UBOGIM. Jeśli zabraknie nam tego typu regularnego doświadczenia, to pozbawieni zostaniemy czegoś istotnego. Nasze szpitale, domy opieki, całe Caritas, będą mogły niczym niezawodny mechanizm wspaniale funkcjonować, ale nie będzie w nich duszy. A duszę można znaleźć tylko w bezpośrednim kontakcie z ludźmi.
Chciałbym poruszyć teraz jeszcze inny problem, współpracę z naszymi pracownikami. Miejmy zaufanie! Przenośmy na naszych współpracowników odpowiedzialność! Wychowujmy ludzi w kierunku samodzielnego działania i decydowania! Opierajmy się pokusie narzucania innym w najdrobniejszych szczegółach naszych własnych koncepcji.
Zawsze się tego trzymałem jako dyrektor egipskiej Caritas. Zamiast serwować moim współpracownikom szczegółowy plan pracy, wdrażałem ich do własnych refleksji nad projektami i do wypracowania detali. Przykładowo chciałem stworzyć nowy obszar działania — „wykształcenie zawodowe”. Zwróciłem się zatem do kogoś, kogo uważałem za kompetentnego, mówiąc: „Chciałbym, abyśmy podjęli tę działalność. Znajdź odpowiedni budynek, nakreśl plan nauczania, wyszukaj właściwe grono pedagogiczne, opracuj kierunki pracy”. Człowiek ten przystąpił do obmyślania strategii działania. Twórcą był teraz on. „Potrzebuję dziesięciu pracowników”. „Dobrze, zatrudnij ich”. I stworzył rzeczywiście od podstaw cały sektor, postawił go sam na nogi, troszcząc się o jego rozwój i angażując się w to całym swym umysłem i sercem. „Donosił” tę nową inicjatywę ostrożnie, z rozwagą, jak ciążę, a w końcu wydał swoje dziecko na świat.
Życie jest ciernistym różanym krzewem a szczęście jego kwieciem.
(Konfucjusz)
Pracownik ten nigdy nie powie: „Jest piąta godzina, chcę iść do domu, chcę mieć wolne”. Nie! Bywają dni, że zostaje do jedenastej, do północy. Dlaczego? Bo to go coś obchodzi. Nie jest jedynie funkcjonariuszem, jest kimś, kogo to osobiście dotyczy, kto w pełni wprzęgnięty jest w ten proces. Współpraca z ludźmi to nie narzucanie im reguł postępowania i dawanie instrukcji, co i jak mają robić, lecz motywowanie ich. Oznacza to budzenie w nich pragnienia stworzenia wraz ze mną czegoś nowego dla Caritas. Każdy z osobna musi chcieć się czuć odpowiedzialny i stworzyć własny projekt. Wówczas też będzie go strzegł i bronił jak kotka swoje małe. Widzicie więc, że istnieją dwa rodzaje zarządzania i kierowania.
To, co przed chwilą opisałem, stanowi zasadę decentralizacji, która polega na tym, aby nie skupiać wszystkiego w swoim ręku. Możliwości naszego umysłu są ograniczone, dotyczy to każdego z nas! Nie można wszystkiego wiedzieć, nie można wszystkiego zrobić samemu. Trzeba kierować się zaufaniem. To jest zasada pomocniczości. A jednocześnie naturalnie trzeba kontrolować, dokonywać wizytacji, rozmawiać z ludźmi, ale przede wszystkim im ufać, powiedzieć drugiemu człowiekowi: „Ty to potrafisz!”. Wielu współpracowników mówi do mnie na wstępie: „Nie wiem, czy będę mógł sobie z tym poradzić...”. Na to ja odpowiadam: „Możesz! Wiem, że możesz!”. Po upływie miesiąca przychodzi tenże współpracownik i mówi: „Wszystko w porządku, ojcze, udało się, dałem radę!”.
Zaufanie jest taką oazą w sercu, do której nigdy nie dociera karawana myśli (Khalil Gibran).
Budując i rozwijając nowy obszar działalności, sprzyjamy jednocześnie podbudowaniu i rozwojowi odpowiedzialnego za niego człowieka. Przeniesienie na kogoś odpowiedzialności nie oznacza po prostu nadania biegu jakiejś sprawie, lecz również umożliwienie danej osobie wzrostu przez obdarzenie jej zaufaniem. Nic bardziej nie buduje i nie sprzyja rozwojowi człowieka, niż zrealizowanie przez niego samego jakiegoś zadania, jego zadania. Zaufanie buduje i sprzyja rozwojowi. A radość z faktu przyczynienia się do postępów moich współpracowników, dania im poczucia ich ważności, wydobycia na światło dzienne ich ukrytych talentów jest dla mnie wielkim zadośćuczynieniem i satysfakcją. „Sprzyjać postępowi, promować człowieka” — to jedna z moich naczelnych zasad, którymi kieruję się w życiu, jeśli nie w ogóle życiowa dewiza.
Jak widzicie praca Caritas ma niejedno oblicze, ponieważ jako organizacja chrześcijańska musi wychodzić na przeciw wielu potrzebom, a przy tym działa w różnych kręgach kulturowych świata. To, o czym mówi się w Niemczech i w Austrii, to pokusa zakrojonego na dużą skalę aktywizmu. Na wstępie przywołałem obraz dinozaura..., bowiem wraz z aktywizmem rośnie stale również instytucjonalna nadbudowa. Widzimy to i ubolewamy nad tym, wzbudza to w niektórych mieszane uczucia. My, ludzie Wschodu, wiemy, że zachodni człowiek jest istotą nadmiernie zorganizowaną i nadaktywną. Z pewnością jednak posiadacie, jako Niemcy, również uczucia, myślę tu chociażby o Goethem, tym uniwersalnym geniuszu, który potrafił w sobie połączyć dwa uzupełniające się aspekty, jakimi są animus i anima. Dziś jednak odnosi się często wrażenie, że na Zachodzie króluje działanie, a praktyka religijna, o ile w ogóle istnieje, wyczerpuje się często w sferze intelektualnej i w zawziętych dyskusjach na temat polityki kościelnej. Gdzie podziała się mistyka Mistrza Eckharta czy wielkich Hiszpanów?
U nas na Wschodzie istnieje zjawisko przeciwne. Również tu trzeba powiedzieć — „niestety”! Sfera religijna odznacza się nieustannym dążeniem do odgradzania się, kurczenia w sobie, zamykania się na świat. Kościół Wschodu zaniedbuje wymiar zaangażowania, pomijając wyjątki, na przykład nasi nieliczni egipscy protestanci są w najwyższym stopniu aktywni! Jednak ogólnie rzecz biorąc, większość wśród chrześcijan stanowią prawosławni obrządku koptyjskiego. Kościół uważa za słuszne poświęcanie się głównie religijnemu kultowi sprawowanemu bardzo uroczyście lub oddawanie się klasztornej ciszy czy też sprawom czysto duchowym, mistycznym, liturgicznym. Innymi słowy, również i tu czegoś brak! Brak diakonii, służby.
Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie (Jk 2, 17).
Mamy do spełnienia misję. Jesteśmy powołani do kształtowania oblicza ziemi (Novalis).
W roku 1992 czołowy ekspert Caritas, profesor Heinrich Pompey, zaprosił mnie do wygłoszenia gościnnego wykładu w jego Instytucie Studiów nad Caritas przy uniwersytecie we Fryburgu. Temat, jaki mi zaproponował, brzmiał: „Caritas w służbie ewangelizacji”. Widzicie, jak się tu zazębiają życzenia i potrzeby? U nas istnieje konieczność chrześcijańskiego zaangażowania społecznego o solidnych podstawach, tu zaś potrzeba, aby na gruncie działalności socjalnej wyrosła praca ewangelizacyjna. W swojej wstępnej przemowie profesor Pompey powiedział:
Temat ten jest wyzwaniem do przerzucenia pomostu między duchowością, a opieką socjalną. To nie optymalizacja kościelnych struktur i organizacji, lecz duchowość odczuwalna w konkretnym działaniu jest przekazicielką ducha, który pomimo całej nędzy i cierpienia, jakie niesie z sobą życie, ożywia na nowo człowieka. Ewangelizacja świata jest misją Kościoła, aby ludzie mieli życie i mieli je w całej pełni. Bez naznaczonej duchowością pracy charytatywnej i społecznej Kościół nie będzie mógł wypełnić misji ewangelizacyjnej misji w dzisiejszym społeczeństwie.
W tym miejscu powtórzę refleksję, którą wówczas podzieliłem się ze słuchaczami we Fryburgu. My na Wschodzie przeżywamy obecnie to, co również na Zachodzie przeżywaliście przez stulecia, a mianowicie religię odłączoną od życia codziennego. Społeczny wymiar Kościoła Zachodu ma krótką historię, liczącą niespełna sto lat, nie więcej. Teraz zarówno Zachód, jak i Wschód musi przyjąć prawdę, że podejście do kwestii społecznej stanowi chrześcijańskie świadectwo życia Ewangelią.
Problem sprawiedliwości społecznej, tak dla Kościoła, jak i wszystkich chrześcijan, łączy się z kwestią konkretnej i historycznej możliwości weryfikacji siły oddziaływania Ewangelii (Christoph Theobald).
Profesor Christoph Theobald, który wypowiedział te słowa, to inny, może znany wam, teolog niemiecki, pochodzący z okolic Bonn i wykładający od wielu lat na paryskiej Sorbonie. Znam go bardzo dobrze, ponieważ przybył do nas kiedyś na trzymiesięczny rekonesans, by obszernie zapoznać się z tą problematyką w Egipcie i by móc następnie przekazać ją w bardziej przekonywujący i wiarygodny sposób swoim studentom. Rzecz godna pochwały! To, co tu mówi, wyraża precyzyjnie istotę naszej pracy w Caritas tak na Wschodzie jak i Zachodzie. Kwestia społeczna i społeczne zaangażowanie stanowią próbę wiarygodności chrześcijaństwa i ewangelicznej prawdy.
Pomimo tego, co słyszymy w środkach masowego przekazu, dziś najważniejsza jest wiara w człowieka. Nie powierzchowna, lecz wszechogarniająca, nieograniczona, głęboka wiara, która dostrzega w bliźnim realną obecność Boga. W oparciu o nią musimy wierzyć w naszą zdolność zmieniania biegu historii i nadawania jej nowego kierunku, musimy wierzyć w to, że człowiek i świat dają się zmieniać. Na Wschodzie słyszy się stale zdanie: „Insz Allah” (Jeśli Bóg tak chce) i całe arabskie słownictwo pełne jest takich pojęć jak: „Bóg tak chciał”, „Bóg to uczyni”, „Bóg będzie...”, Bóg, Bóg, Bóg! Nam na Wschodzie grozi tendencja oddawania wszystkiego tego, co przyszłe i przypisywania wszystkiego tego, co minione Bogu. Jednak tak naprawdę Bóg potrzebuje nas! Dlatego złożył w nas swoją boską moc i powierzył ją nam. Oczekuje On, że ją w sobie rozwiniemy i pomnożoną użyjemy. „Wy będziecie czynili jeszcze większe cuda niż ja!”...
Na Zachodzie istnieje inne niebezpieczeństwo. Ludzie ulegają pokusie wiary wyłącznie w nieograniczone możliwości człowieka. Koncentrują się na osiąganiu coraz większej i lepszej wydajności, dążą do sukcesu, zapominając, że zdolności intelektualne są darem, są łaską. Jest to prastara pokusa pychy, której ludzie ulegają do dzisiejszego dnia. Jednak skoro tylko „te wielkie możliwości” osiągną granicę nie do pokonania, wówczas nadchodzi katastrofa.
Zadaniem światowej Caritas jest przezwyciężenie obydwu tych sposobów myślenia tak, abyśmy uzyskali jeden wspólny wymiar, w którym człowiek może osiągnąć maksimum, w którym może dojść do ostatecznych granic swoich możliwości, jednakże przy zachowaniu wewnętrznej doskonałej skromności. Wówczas, tylko wówczas będzie zdolny wejść na wyżyny człowieczeństwa, gdyż uwolni się w nim nowa energia, a jednocześnie zostanie uruchomiony wewnętrzny hamulec, gotowość do nakreślenia sobie wewnętrznych granic. Nie będzie już odczuwał lęków ani w działaniu społecznym, ani nie ulegnie pysze. Jeśli się chlubię, to chlubię się w Panu, pisał św. Paweł, rzecz godna naśladowania! Działanie według zasady pawłowej oznacza jedyną sensowną integrację duchowości Zachodu i Wschodu.
Nie zapominajmy o rzeczy najważniejszej! CELEM JEST CZŁOWIEK! Celem religii nie jest religia. Celem Ewangelii nie jest Ewangelia. Celem chrześcijaństwa nie jest chrześcijaństwo. Celem Kościoła nie jest Kościół. CELEM JEST CZŁOWIEK, od czasu wcielenia człowiek uświęcony. A gdy powiedzie nam się nasza służba człowiekowi w duchu Ewangelii, to będzie ona jednocześnie uwielbieniem Boga.
W tym duchu kończę medytacją.
CHCĘ CIĘ UWIELBIĆ W MOIM BLIŹNIM
Panie, przyszedłeś, aby nam objawić,
że człowiek jest uświęcony,
że to właśnie człowiek jest objawieniem boskości,
dziś, w naszym świecie.
Przez Twoje umywanie nóg chciałeś nam powiedzieć,
że zbliżamy się do Ciebie najbardziej przez służbę,
tak jak w eucharystii.
Spraw, Panie,
aby nasze spojrzenie uległo przemianie,
aby nasza wiara pozwoliła nam Ciebie rozpoznać
i uwielbić Cię w najmniejszym spośród naszych braci,
tak abyśmy mogli bez końca
doświadczać Twojej obecności
mając szacunek dla Ciebie, szacunek dla drugiego człowieka,
bowiem Ty mieszkasz w naszym bliźnim.
Daj nam w pełni odczuć jego godność
jako Bożego syna, jako Bożej córki,
tę godność, która czyni go żywą monstrancją,
epifanią, objawieniem Twojej obecności!
Daj mi Twojego Ducha miłości,
aby moja miłość bliźniego
stała się przejawem Twojej miłości ku ludziom,
jakby nie byli mali i nędzni.
Amen.
Panie, przyszedłeś, aby nam objawić,
że człowiek jest uświęcony,
że to właśnie człowiek jest objawieniem boskości,
dziś, w naszym świecie.
Przez Twoje umywanie nóg chciałeś nam powiedzieć,
że zbliżamy się do Ciebie najbardziej przez służbę,
tak jak w eucharystii.
Spraw, Panie,
aby nasze spojrzenie uległo przemianie,
aby nasza wiara pozwoliła nam Ciebie rozpoznać
i uwielbić Cię w najmniejszym spośród naszych braci,
tak abyśmy mogli bez końca
doświadczać Twojej obecności
mając szacunek dla Ciebie, szacunek dla drugiego człowieka,
bowiem Ty mieszkasz w naszym bliźnim.
Daj nam w pełni odczuć jego godność
jako Bożego syna, jako Bożej córki,
tę godność, która czyni go żywą monstrancją,
epifanią, objawieniem Twojej obecności!
Daj mi Twojego Ducha miłości,
aby moja miłość bliźniego
stała się przejawem Twojej miłości ku ludziom,
jakby nie byli mali i nędzni.
Amen.
WYZWOLIĆ W CZŁOWIEKU WIARĘ W SIEBIE
Konferencja zatytułowana: „Słowo na rzecz innego rodzaju miłości bliźniego — mistyka a praca socjalna i zaangażowanie społeczne”, wygłoszona w Katolickim Centrum Oświatowo — Szkoleniowym w Batschuns (Voralberg) dla pracowników Caritas Diecezji Feldkirch, 20 lipca 1994.
Jestem szczęśliwy, że mogę być z wami i budować pomost między Afryką a Europą, między Egiptem a Austrią, wraz z braćmi i siostrami pracującymi w Caritas. Wspólnie rozpatrzymy relację pomiędzy mistyką, a chrześcijańską miłością bliźniego oraz nakreślimy kontury innego rodzaju tej miłości.
Jestem szczęśliwy, że mogę być z wami i budować pomost między Afryką a Europą, między Egiptem a Austrią, wraz z braćmi i siostrami pracującymi w Caritas. Wspólnie rozpatrzymy relację pomiędzy mistyką, a chrześcijańską miłością bliźniego oraz nakreślimy kontury innego rodzaju tej miłości.
Pochodzę z kraju, w którym większość ludności stanowią muzułmanie, i wychodząc od tego środowiska chciałbym pokazać, w czym działalność Caritas różni się zasadniczo od działalności innych organizacji, nawet wówczas, gdy chodzi o tę samą pracę socjalną. Co stanowi sedno naszej wizji zaangażowania społecznego, co wynika dla nas z faktu, że jesteśmy chrześcijanami?
Uważam, że chodzi o pewną określoną perspektywę, w jakiej postrzegamy człowieka. Dla nas, chrześcijan, człowiek to nie tylko „Boże stworzenie”, to nie jedynie, jak to się mówi po arabsku „Boży niewolnik”, lecz „Boży syn”, „Boża córka”. To właśnie perspektywa dziecięctwa Bożego nadaje naszemu działaniu szczególny charakter.
Wiara w Jezusa Chrystusa nie jest w pierwszym rzędzie „wiarą w Jezusa Chrystusa”! Wiara w Jezusa Chrystusa jest wiarą odsłaniającą przez osobę Jezusa pełnię Boga, który w Jezusie przyjął ciało. Pełnia Boga, misterium Boga są w tym Człowieku zawarte w sposób wszechogarniający. Człowiek ten jest bramą do nieskończoności Boga, do niczym nie uwarunkowanej istoty Boga. A wiara jest zdolnością odnajdywania Absolutu w tym, co relatywne, w tym, który nosi imię Jezusa z Nazaretu. Jest to okrzyk Piotra na pytanie Jezusa:
Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego? Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza, albo za jednego z proroków. A wy za kogo Mnie uważacie?
Na to zabiera głos Piotr mówiąc:
Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego (Mt 16, 13-16; Mk 8, 27-29; Łk 9, 18-20).
W chwilowym olśnieniu Piotr rozpoznał w tym zwykłym człowieku Boga! To „zgorszenie”, iż Bóg przyjął postać człowieka, jest tajemnicą chrześcijaństwa.
Akt wiary, którego dokonuje wobec Chrystusa Piotr, może stać się tu i teraz naszym aktem, nie w spotkaniu z dawnym Jezusem, Galilejczykiem z Nazaretu, lecz z Jego aktualnym wcieleniem, którym są: mój brat, moja siostra, dzisiejszy człowiek. Spojrzenie, pozostawiające za sobą to, co jedynie zewnętrzne i przez które Piotr rozpoznał w Jezusie pełnię Boga, trzeba dziś skierować na zwykłego człowieka. To w istocie oznacza wiarę chrześcijańską.
Spojrzenie, którym obdarzam człowieka i wiara w człowieka objawiają mu jego własną istotę. Ta wiara doprowadza do rozwoju tego, co w nim ukryte. Kryjące się w nim malutkie ziarenko boskości zaczyna kiełkować. Sposób, w jaki patrzę na człowieka, daje mu wiarę w siebie i pozwala mu stać się tym, kim jest potencjalnie. Innymi słowy, zanim miłość bliźniego stanie się działaniem na rzecz człowieka, jest najpierw wiarą w niego! Nim stanie się czynem, jest ufnością!
Często na naszą miłość bliźniego składają się pewne działania socjalne. Coś dajemy: pieniądze, żywność, odzież. Dawanie jest zawsze czymś dobrym, ale to co najpiękniejsze, to ofiarować człowiekowi jego własne ja, to pozwolić mu stać się tym, czym w głębi swojego jestestwa zawsze był! To jest najwyższa forma miłości bliźniego. Jest to miłość, której istotą jest nie „mieć”, lecz „być”.
Miłość oznacza dwie rzeczy. Po pierwsze dostrzeżenie i uznanie w bliźnim godności, którą nadaje mu sam Bóg. Słowo „godność” jest bardzo ważne. „Godność” to szacunek, jaki człowiek ma dla samego siebie, to uznanie wartości, która nie jest relatywna. Zaś uważając człowieka za coś absolutnego, choć przecież jedynie Bóg jest bytem absolutnym, pozwalamy mu się wznieść ponad brak wiary w siebie, który na ogół go charakteryzuje.
Musimy przyznać, że każdy z nas wątpi w siebie. W głębi duszy gryzie nas niepewność. Tak naprawdę nie wierzymy w siebie! Brak wiary w siebie jest jedną z wielkich chorób naszej doby. A największym uczynkiem miłości, jaki możemy komukolwiek wyświadczyć, jest podarowanie mu wiary w siebie, wykazanie, że jest on absolutnie niepowtarzalną istotą. Szanowanie godności człowieka oznacza traktowanie go jako istotę jedyną w swoim rodzaju, a przez to wskrzeszenie go do życia. Życzliwe spojrzenie, o którym mówię, daje człowiekowi poczucie własnej godności i sensu życia.
Najpierw trzeba mieć poczucie swojej godności, następnie zaś trzeba ukazać człowiekowi, że jako dziecko Boże dysponuje nieograniczonymi możliwościami. Niewiara w siebie sprawia, że człowiek rozwija jedynie część możliwości, ponieważ nie wie, co za skarb nosi w swoim wnętrzu.
Cały człowiek jest otwarty ku nieskończoności! Ale ponieważ tak mało zna sam siebie, zrealizował tylko ułamek swojego ja. Myślimy więc: „Jestem Henri Boulad i czuję się małym, ograniczonym, tuzinkowym człowiekiem...”. A gdy ktoś do mnie powie: „Nie! Ty jesteś jedyny w swoim rodzaju, nosisz w sobie to, co absolutne, nieskończone, twoje możliwości są niewyczerpane”, nie wierzę. Mówią mi: „Jesteś światem! Jesteś wszechświatem! Jesteś otchłanią! Jesteś czymś absolutnym i wyjątkowym! Jesteś Bogiem!”. „Nie! Jestem tylko małym, niepozornym człowiekiem!” „Tak, ty uważasz, że jesteś tylko małym człowiekiem, ale twoja istota otwiera się! Za tobą stoi Bóg! W tobie jest Bóg jako siła napędowa twojego wzrostu, rozwoju, dążenia naprzód”.
Naszym zadaniem w Caritas, ważniejszym jeszcze od dawania dóbr materialnych, jest to objawienie. Wiara jest objawieniem — revelatio! Słowo velare pochodzi od velum, oznaczającego pokrywającą coś zasłonę... Revelatio to odsłonięcie, zdjęcie, odsłonięcie zasłony. Odsłaniam, zdejmuję zasłonę. Człowiek nie wie, kim jest. Tak, człowiek nie wie, kim jest! Chrystus przychodzi mu powiedzieć: „Ty jesteś wszystkim, jesteś moim synem, moją córką, jesteś moim bratem, moją siostrą, jesteś Bogiem, jesteśmy Bożą rodziną!” (por.: Rz 8, 14-17; Gal 3, 26f; 4, 4-7).
W świetle tego objawienia człowiek zaczyna wierzyć w samego siebie. Wierzyć w Boga i wierzyć w siebie to jedno i to samo. Jeśli wiara w Boga nie jest jednocześnie wiarą we mnie samego, to wcale nie wierzę w Boga. Wiara, która jest tylko wiarą w Boga, nie jest prawdziwą wiarą. Prawdziwa wiara jest wiarą w Boga w głębi mojego serca, we mnie. Bóg w nas! Bóg we mnie!
Bóg nie istnieje w nas w sposób statyczny. Bóg jest w nas dynamiczną siłą. Bóg nie jest rzeczą, Bóg jest tkwiącą w nas energią. Zaś wiara w Boga jest wiarą w Jego działanie, a nie po prostu wiarą w Jego obecność. Jego obecność jest obecnością dynamiczną, która popycha do przodu. Zaś chwała Boga, o której się mówi, nie jest jedynie chwałą kogoś, kto się znajduje w niebie.
Chwałą Boga jest żywy człowiek,
mówi święty Ireneusz z Lyonu, żyjący na przełomie drugiego i trzeciego wieku (Adv. haer. IV, 20, 7). Bóg zostaje uwielbiony, gdy człowiek staje się takim, jakim go sobie wymarzył Bóg.
Uwielbienie Boga nie oznacza okadzania Go z ziemi. Bóg nie potrzebuje kadzidła. Bóg jest Bogiem. Chwała Boga polega na tym, że stajemy się takimi, jakimi byliśmy w zamyśle Boga. To jest tak, jak z matką. Jej chwała nie polega na tym, że mówi do siebie samej: „Jesteś dobra”. Nie! Raczej na tym, iż mówi sobie: „Spójrz na to dziecko! Jest wspaniałe! To moje dziecko!”. Chwała polega na tym, że ich syn, ich córka do czegoś dochodzą, to jest dla rodziców prawdziwa radość, to jest ich czcią, ich chwałą. A Bóg widzi się uwielbionym, gdy Jego dzieci czynią postępy i wzrastają, stając się coraz bardziej dojrzałymi (por. J 15, 8; 15, 16).
Jednym z wielkich odkryć XIX i XX wieku jest idea ewolucji. Człowiek doszedł do poznania, że stworzony przez Boga świat nie został od razu ukształtowany w postaci, jaką dzisiaj widzimy, lecz z pewną swobodą pozwalającą na jego rozwój. Bóg zasiał ziarno, ziarno życia, ziarno ducha, ziarno ludzkości w sercu materii, a materia ta nosiła w sobie całą przyszłość wszechświata, przyszłość ludzkości.
Ta wizja ewolucji rozwinięta przez Teilharda de Chardin oznacza, że we wnętrzu świata drzemią możliwości, które powoli się przed nami odsłaniają. Tak jak życie było ukryte we wnętrzu materii, tak jak Duch był ukryty we wnętrzu życia, tak jest ukryte to, co boskie we wnętrzu ludzkości, jest ona niczym projekt do zrealizowania. A ewolucja jest właśnie zdolnością wzrostu we wnętrzu ludzkości, we wnętrzu wszechświata, aż do osiągnięcia tego, co określa się mianem pleroma (od greckiego słowa pléos — pełny i róme — siła i moc), i co oznacza pełnię, pełną postać człowieka, pełną postać Chrystusa.
Oczywiście człowiek współczesny wierzy w postęp. Ale często wiara ta dotyczy tylko postępu materialnego, fizycznego, naukowego. Wierzy się w to, że będą coraz wspanialsze samochody, coraz bardziej perfekcyjne komputery i coraz doskonalsze maszyny... Dobrze. Ale postęp nie ogranicza się jedynie do postępu materialnego!
Czy człowiek jest w stanie stawać się coraz bardziej człowiekiem? Czy obok postępu naukowego i technologicznego istnieje również postęp moralny? Nic to nie da, gdy maszyny będą coraz bardziej wydajne, zaś człowiek nie będzie jednocześnie stawał się coraz bardziej człowiekiem! Prawdziwy postęp jest postępem w człowieczeństwie, postępem moralnym, duchowym. Tylko ten zasługuje na miano postępu! A wiara jest wiarą w duchowy postęp człowieka, w zdolność przewyższania samego siebie, stawania się coraz większym, ogromnym! Ukazać człowiekowi jego wielkość! Jesteś wielki! Niezmiernie wielki!
Z tej to właśnie przyczyny Ewangelia proponuje człowiekowi „nieosiągalny” ideał. W islamie mówi się: „Islam nie jest religią tego, co trudne, lecz religią tego, co proste”. Tak utrzymuje Koran. Ewangelia jest natomiast religią tego, co niemożliwe. Chrystus stawia swojemu ideałowi bardzo wysoką poprzeczkę. Jeśli weźmiecie do ręki Ewangelię, powiecie: „To wszystko jest niemożliwe!”. Ale właśnie dlatego wierzę w Ewangelię, bowiem ideał ten każdego dnia podciąga nas w górę, chce nas poderwać coraz wyżej i wyżej. Ponieważ Chrystus szanuje człowieka i wierzy w człowieka, mówi do niego: „Weź się w garść i wznieś się! Wznoś się coraz wyżej!”. Jeśli nie mam zbyt wysokiego mniemania o człowieku, wyznaczam mu ideał osiągalny, który jest na jego miarę. Inaczej jest, gdy wierzę w człowieka, w to, że może i powinien się stać nadczłowiekiem, a ludzkość nadludzkością. Dlatego Ewangelia wyznacza nam nieskończenie daleki cel!
Jeśli chcecie, jako rodzice, ojcowie i matki, dobrze wychować swoje dzieci, wymagajcie od nich rzeczy trudnych! Przedkładajcie im nieosiągalne ideały. Wychowywać dziecko oznacza właściwie „podciągać” je w górę. Nie prowadźcie, proszę, swojego dziecka po drodze najmniejszego oporu, lecz największego! Właśnie tak czyni Ewangelia.
Znacie historię z góry Tabor (por. Mt 17, 1-9; Mk 9, 2-10; Łk 9, 28-36). Nagle Jezus przemienia się. Jego szaty stają się lśniąco białe, Jego twarz rozpromienia się jak słońce, bije od niego niezwykłe światło, znajduje się w nadprzyrodzonym stanie. Apostołowie padają na ziemię, oślepieni tym objawieniem Bożej Chwały i dziwią się: „Nie do wiary! To Jezus! Ten sam, który jeszcze przed chwilą szedł z nami drogą, ukazuje nam się w swojej boskości!”.
Przemienienie na górze Tabor nie było fenomenem fizycznym, lecz wewnętrznym doświadczeniem Apostołów. Zwyczajny Jezus objawia się w innym wymiarze w momencie, który można nazwać wiarą, aktem wiary, przebłyskiem wiary! Jest to spojrzenie odsłaniające to, co kryje się za zewnętrzną powłoką. A Ewangelia przełożyła to na swój język z odpowiednią inscenizacją, z nie mającym sobie równych dramatyzmem! Jednak to, co istotne, nie zawiera się w tych zewnętrznych oznakach, cała istota rzeczy leży w nawróceniu spojrzenia, które w czymś zwyczajnym dostrzegło coś nadzwyczajnego.
Naszym zadaniem dziś jest kierowanie spojrzenia przemienienia ku dzisiejszemu Jezusowi będącemu moim bratem, moją siostrą, po prostu człowiekiem! Na górze Tabor Apostołowie dostrzegli w tym zwyczajnym Jezusie obecność Boga, który nie dał się rozpoznać automatycznie po wszystkim tym, o czym mówi Ewangelia, po białej szacie, świetle, itd. Taka jest moja interpretacja. Nie musicie jej przyjmować.
Jest to naprawdę interesujące. Jezus z Nazaretu, a jednocześnie Bóg wcielony! Zwykły człowiek, a jednocześnie stojący za nim Bóg! Przemienienie. Objawienie. Epifania. Słowo epifania jest innym wyrażeniem objawienia (od greckiego phaino — manifestować się, ukazywać; epiphaneia — ukazanie się). Święto ukazania się Pana (Obajwienie Pańskie) szóstego stycznia przywołuje na pamięć magów, którzy przybyli z czterech krańców ziemi, aby przed małym Dzieckiem rzucić się na ziemię. Dlaczego? Małe Dziecko w żłobie na sianie! Nic nadzwyczajnego — ale oświecone wiarą spojrzenie rozpoznało w tym Dziecku Mesjasza, Syna Boga. Uklękli i adorowali Go. Adorowali!
Nasza epifania to zdolność do adorowania Boga w człowieku, to wzrok owych magów i pasterzy w obliczu małego Dziecka, które zawinięte w pieluszki leży w żłobie, i wyznanie: „Ty jesteś Bogiem! Ty jesteś Synem Bożym!”. W Ewangelii znajdujemy trzy momenty, w których dokonuje się tego rodzaju odsłonięcie. Moment przybycia trzech królów (por. Mt 2, 1-12); moment, w którym Piotr mówi: „Ty jesteś Mesjaszem, Synem Boga żywego!” (Mt 16, 13-17); i moment objawienia się na górze Tabor — przemienienie (por. Mt 17, 1-9; Mk 9, 2-10; Łk 9, 28-36).
Są to, można by powiedzieć, nagłe trzy wyłomy w zwyczajnym życiu Jezusa. W naszej codzienności jest podobnie. Widzimy zwykłego, najzwyklejszego człowieka, i nagle gdy mu tylko dobrze spojrzymy w oczy, odkrywamy coś więcej! Zwykła rzeczywistość nie zmieniła się, rzeczywistość pozostaje ta sama. Ale nasze spojrzenie zostało przeniknięte wewnętrznym światłem, które powoduje, że zasłona w mgnieniu oka rozrywa się. I nagle wszystko widzimy!
W jaki sposób Jezus dokonywał cudów? Czasami wyobrażamy sobie, że Jezus czynił cuda swoją mocą. Nie sądzę, aby tak było. Jezus odwoływał się do wiary napotkanej osoby. Zostaje ona powalona na ziemię. A Jezus mówi: „Powstań!”. I w odpowiedzi słyszy: „Nie mogę. Jestem zniszczony!”. „Powstań! Idź!” Innymi słowy, Jezus przemawia do człowieka wierząc w boską moc, która drzemie w jego wnętrzu (por.: Mt 9, 1-8; Mk 2, 1-12; Łk 5, 17-26).
To znaczy, że człowiek miał w sobie siłę do tego, aby powstać i iść. Tylko jej nie znał, nie wiedział, że ją w sobie nosi! A wiara, wiara w człowieka prowokuje cud. Moc nie przechodzi na niego z Jezusa. Wiara objawia człowiekowi jego własną moc, która w nim jest ukryta jako pewien rodzaj energii, zdolność, aby podnieść się i iść. Niech ktoś mi powie, że nie jest to cud! Nie jest to cud zewnętrzny, lecz wewnętrzny.
Tak więc od nas, pracowników Caritas, nie tylko wymaga się, aby coś dawać, lecz raczej aby wyzwalać w człowieku reakcję samodzielnego podźwignięcia się i autopromocji (z greckiego autós — sam i łacińskiego promovere — posuwać naprzód). Prawdziwa chrześcijańska miłość bliźniego powoduje, że człowiek odnajduje sam siebie, unaocznia mu jego możliwości i zdolności. Hasło „pomoc ku samodzielnemu radzeniu sobie” nawiązuje właśnie do tego. Dlatego też w Caritas pojęcie promocji jest obecnie bardzo popularne. Promocja oznacza pomoc człowiekowi, aby stanął pewnie na własnych nogach, wspieranie człowieka we wzięciu swojego losu we własne ręce, powiedzenie mu: „Jesteś w stanie iść bez cudzej pomocy!”.
Podam konkretny przykład. Zamiast dawać komuś miesięcznie siedemset szylingów, mówimy: „Daję ci siedem tysięcy, ale przeprowadź własny projekt! Zbuduj sobie samodzielnie swoje życie! Wówczas dasz sobie radę sam, bez Caritas”. Pomoc człowiekowi to nie sprezentowanie mu kul do chodzenia, lecz powiedzenie mu: „Zrobię ci nowe nogi, nie kule. Wówczas będziesz mógł zacząć chodzić beze mnie”. Oznacza to podarowanie człowiekowi jego ludzkiej godności.
W taki właśnie sposób Bóg kocha człowieka. Bóg kocha człowieka przez to, iż czyni go niezależnym. Bóg nie jest dla człowieka kulą do wsparcia! Bóg mówi do człowieka: „Dałem ci siłę, byś pewnie stał na nogach i mocny kręgosłup. W tobie samym tkwią wszystkie możliwości”. Jakie to wspaniałe!
Oczekiwać cudów od Boga?... Zamiast czynić je samemu? Chrystus powiedział do nas pod koniec swojego życia:
Kto we mnie wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których ja dokonuję, owszem, i większe od nich uczyni (J 14, 12).
Jednak my w to nie wierzymy! Nadal czekamy na to, aby cuda czynił Bóg! Ale Bóg jest we mnie, Bóg jest w nas! Boża siła, Boża moc nie jest już tylko w Bogu, ona jest w nas! Wcielenie Boga, przyjęcie przez Niego ludzkiej postaci jest erupcją Boga we mnie, z całą swoją potęgą działania i miłości.
I stąd też Boże działanie przechodzi przez moje ręce, moje oczy, mój uśmiech, moje serce. Bóg przenika mnie! Bóg nie będzie czynił cudów tylko przeze mnie. Przez nas! Nie ma już sensu czekać na cuda. Przypomnijmy sobie, że w chwili wniebowstąpienia Apostołowie z wielkim żalem patrzą, jak Jezus ich opuszcza. Wtedy przybywają dwaj aniołowie i mówią do nich:
Dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Nie patrzcie w górę! Idźcie stąd! (por. Dz 1, 11).
Nieustannie tkwi w nas pokusa mówienia, że zbawienie przychodzi z góry. Tymczasem zbawienie przychodzi z dołu! Ode mnie, od nas! To właśnie oznacza wiarę dzisiaj. Wiara w Boga musi stać się wiarą w człowieka! I w siebie samego.
Odnośnie tej kwestii sądzę, że lekcje religii i rekolekcje są jeszcze nazbyt zewnętrzne, abstrakcyjne, duchowe w negatywnym znaczeniu tego słowa. Wcielenie Boga nie zmieniło jeszcze naszego obrazu człowieka. Sądzę, że religijne nauczanie musi zostać na nowo przemyślane i językowo inaczej sformułowane.
A czy Ewangelia (po grecku eu — dobry, angelion — wieść, wiadomość, nowina) jest dla nas rzeczywiście Dobrą Nowiną? Czy faktycznie wierzę w to, że jestem dzieckiem Bożym? ...Synem lub córką Boga? To więcej niż być dzieckiem szefa państwa. Na wielu robi wrażenie moje opowiadanie o tym, że w Austrii spotkałem się z ministrem rolnictwa, że korespondowałem z Jacquesem Delorsem, lub że otrzymałem list od Boutrosa Ghali. Ale kimże jest Boutros Ghali czy prezydent Clinton wobec faktu, że ja jestem dzieckiem Bożym! Dysponuję godnością pochodzącą od Boga. Poznałem pewną panią w Szwajcarii, która powiedziała do mnie: „Gdy przyjedzie ojciec następnym razem do Genewy, to zostanie zaproszony na przyjęcie z Aga Chanem, przywódcą Ismaelitów, kontakt z nim jest ważny dla ojca”. Ale kimże jest właściwie taki Aga Chan? Nie jesteśmy jeszcze chrześcijanami, brak nam nadal chrześcijańskiego sposobu postrzegania człowieka i jego godności. Wciąż mamy upodobanie w wielkich tego świata, stojących na świeczniku, w bogatych, a dopiero po nich następują ewentualnie w naszej hierarchii biedni. Jednakże to właśnie biedny zajmie miejsce na tronie. A bogaty będzie musiał je opuścić. Prawda ta pobrzmiewa w słowach Magnificat:
Strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych (Łk 1, 52).
Słowa te musimy zawsze zachowywać w naszym sercu!
Jedna z waszych uwag brzmi: „Trzeba być razem z ludźmi!”. Często ludzie potrzebują nie tyle pomocy, co uznania. Ważne jest, aby żyć pośród nich, przebywać z nimi, wspólnie jeść! W jezuickim kolegium w Kairze mamy pracowników żyjących w ubogich warunkach. Od czasu do czasu wspieram ich. I niekiedy mówią: „Przyjdź do nas do domu!”. Nie mam wiele czasu. Ale bardzo chętnie przebywam u biednych. Idę więc wtedy do ubogich dzielnic Kairu z ich odpychającymi uliczkami. Wspinam się po schodach ciemnych schodowych klatek, aby dotrzeć do mieszkania. Siadam na podłodze, jak to jest u nich w zwyczaju. A potem zapraszają mnie na posiłek. Przynoszą chleb i parę jajek i puré z grochu i jemy z tej samej miski. Lubię to. Dla nich jest jeszcze ważniejsze, że ojciec Boulad przychodzi do nich na wspólny posiłek, niż to że ojciec Boulad daje im pieniądze. Ponieważ dla nich liczy się fakt, że byłem u nich, że parę godzin żyłem ich życiem. Jadłem z nimi, a nie z księciem Chanem Sadruddin Aga w jego pałacu nad Jeziorem Genewskim.
Jeśli Chrystus przyszedł do nas, to nie tyle po to, aby nam coś dać, lecz raczej by po prostu być razem z nami. Bóg z nami, Emmanuel. Bóg z nami! Objawienie to nie przyjście Boga, aby nam coś dać, to „Bóg jest z nami”, to współbyć. I właśnie z tej przyczyny ktoś z was powiedział: „Trzeba być razem z ludźmi”.
Powinniście raz w roku spędzić jeden tydzień jak człowiek biedny, jak uchodźca, jak bezdomny. Czy wiemy, co to znaczy być całkiem biednym? Nie wiemy, jeśli nie doświadczymy tego na własnej skórze. Odczytać spojrzenie, z jakim przygląda się nam biedny. Podam pewien przykład. Przejście graniczne między Szwajcarią a Austrią. Jeśli macie białą twarz, przepuszcza się was bez wylegitymowania. Jeśli macie ciemną karnację, przyglądają się wam bacznie. A jeśli ktoś jest czarnoskóry, zostaje zatrzymany, odwołany na bok i wezwany do okazania paszportu. Trzeba kiedyś przeżyć tę smutną procedurę na sobie. Polega ona na poddaniu w wątpliwość tożsamości i zamiarów. Trzeba wejść w skórę tego, który jest inny!
Trzeba też koniecznie rozmawiać z ludźmi, mówić i słuchać ich! Szanowanie godności człowieka polega na tym, że poświęcamy mu uwagę! To przywodzi mi na myśl pewną scenę przy jednym z wejść do paryskiego metra. Koczują tam oferujący różne towary emigranci, Hindusi i Afrykańczycy. Można po prostu minąć tych biedaków, można rzucić im jakąś monetę i pójść dalej. Ale można zachować się też inaczej. Obserwowałem tam pewną młodą kobietę, która zatrzymała się i zaczęła rozmawiać z jednym z mężczyzn. Czy dała mu pieniądze, tego nie wiem, ale rozmawiała z nim. Pytała: „Co robisz? ... Skąd pochodzisz? ... Ile zarabiasz?”. W mgnieniu oka mężczyzna ten poczuł się dowartościowany jako człowiek, uszanowany jako ludzka istota! I było to może dla niego ważniejsze niż ofiarowana moneta. Czuł się uznany jako człowiek. W książce „Jezus naszych dni. Dwanaście współczesnych przypowieści” jedną z przypowieści poświęciłem właśnie obcokrajowcowi z paryskiego metra.
Ktoś z was podał następujący przykład: „Do naszego domu w Dornbirn przyjęliśmy cudzoziemców, ludzi bezdomnych i przekazaliśmy im klucz od domu”. Piękna sprawa, dać obcym do ręki klucz i wyrazić im przez to swoje zaufanie. Wiąże się to z pewnym ryzykiem. Podjęto to ryzyko. Ale oznacza to, że tych obcych traktuje się jak równych sobie. Okazanie zaufania zawiera jednocześnie zobowiązanie drugiej strony, aby go nie nadużyć, lecz odpłacić tym samym. Tak samo działa Bóg, stwarzając człowieka i mówiąc mu: „Powierzam ci stworzony przeze mnie świat, przekazuję ci do niego klucze”, czyni nas równymi sobie. Klucz do świata mamy teraz my! Bóg powierzył ten klucz nam i mówi do nas: „Świat jest twój. On już nie jest mój” (por. Rdz 1, 26-30; Ps 8, 5-7). To, że Bóg w pewien sposób wycofał się ze świata, mówiąc do człowieka: „Teraz ty jesteś gospodarzem! Ty jesteś właścicielem kluczy! Ty jesteś odpowiedzialnym!...”, stanowi godność człowieka. To stawia wszystko na głowie!
Podam pewien przykład. W minionym tygodniu podróżowałem do Kanady i odwiedziłem pewnego egipskiego przyjaciela — aptekarza, emigranta mieszkającego w Ottawie. Jego żona, która pracowała w Kairze w banku, odnosząc w tej pracy sukcesy, marzy o Egipcie, tęskni za rodzinnymi stronami i chce wracać. W Kanadzie nie może znaleźć pracy, jest nieszczęśliwa i nabawiła się depresji. Obojgu dzieciom, chłopcu i dziewczynce, jest w Ottawie bardzo dobrze. Chcą tam pozostać. Również małżonek, który gorliwie pracuje i dobrze zarabia. Między mężem a żoną powstają napięcia. Żona powtarza: „Wracamy do Kairu!”, a mąż kontruje kategorycznym — „Zostajemy tutaj”. Napięta atmosfera między mężem i żoną przeniosła się w końcu na dzieci, które czują, że między tatą i mamą coś jest nie tak.
Gdy tylko do nich przyszedłem, zaraz usłyszałem: „Musimy o tym porozmawiać”. W dyskusji wzięły udział dzieci. Również one przedstawiły swój punkt widzenia. Zamiast załatwić sprawę w gronie dorosłych, włączono do tego dzieci. Jedno miało jedenaście, a drugie trzynaście lat! Była to dla mnie rzecz godna uwagi. To właśnie znaczy „szanować godność”. Zamiast regulować problemy ludzi odgórnie, trzeba skłaniać ich samych do refleksji nad własnymi problemami i włączać ich do wspólnego znajdowania rozwiązań. To jest częściowo również droga Caritas. Chodzi o to, by człowiek sam mógł wstać, a nie o to, by brać go pod boki.
DYSKUSJA
PYTANIE 1: Czy niewierzący jest w stanie przekazywać wymiar godności człowieka innym i praktykować go w życiu?
BOULAD: Prawa człowieka są z historycznego punktu widzenia raczej wynikiem wydarzeń poza — niż wewnątrzkościelnych. To niewierzący angażowali się w XVIII wieku na fali Oświecenia i Rewolucji Francuskiej, a nawet ateizmu na rzecz praw człowieka, podczas gdy ówczesny Kościół prowadził człowieka za rękę i utrzymywał w stanie infantylizmu.
W związku z tym pytaniem przychodzi mi na myśl pewna homilia Bossueta (Jacques-Bénigne Bossuet, francuski biskup, pisarz i kaznodzieja, 1627 — 1704), która zawiera następujące słowa:
Bóg stworzył bogatych bogatymi, a biednych biednymi. Bogaci są winni Bogu podziękowanie za swoje bogactwo, a biedni mają znosić w pokorze swoje złe warunki życia.
Pewien rodzaj fatalizmu!
Potrzeba było dopiero reakcji popierającej deklarację praw człowieka, przeciwko surowemu Kościołowi, przeciwko dalekiemu Bogu, przeciwko poddaństwu człowieka wobec własnego losu, aby wreszcie sam Kościół zajął się tą problematyką i zaangażował się po wielokroć w walkę o sprawiedliwość. Był to więc nurt, który przebiegał równolegle do działań Kościoła, a nawet który go drażnił, który jednak w końcu wyrwał Kościół z letargu i przemówił w sprawie praw człowieka do jego sumienia. Osobliwe, lecz prawdziwe.
Niestety, tak zwany Kościół urzędowy jest zbyt często silnie związany z jakąś określoną społeczną klasą: z klasą możnych, silnych, bogatych. Zawsze był i wciąż jeszcze niestety istnieje pewien rodzaj przymierza. A gdy księża angażują się po stronie biednych, zaraz słyszy się z owych kręgów: „Uwaga, to marksiści”. Przypomnijmy sobie biskupa Romero (Oscar Arnulfo Romero, arcybiskup San Salwador, 1917-1980, zamordowany podczas sprawowania mszy świętej). Powiedział o sobie:
Jeśli mówię o Ewangelii, nazywa się mnie Bożym człowiekiem. A gdy mówię o biednych, nazywa się mnie marksistą.
Wewnątrz Kościoła ci, którzy opowiadają się po stronie biednych, są często odrzucani przez kościelną elitę. Ponieważ dostrzega ona w tym stylistyczny zgrzyt, dostrzega potępienie tradycyjnego obrazu Kościoła, Kościoła możnych, w którym jest wszystko jak trzeba, Kościoła stojącego po stronie bogatych. Mówi się, że Kościół jest Kościołem bogatych, z bogatymi i dla bogatych. W rzeczy samej nie jest to wszystko proste! Bowiem i praca socjalna Kościoła jest wielka.
PYTANIE 2: Mówi się, że Caritas w Egipcie angażuje się również w pomoc trędowatym. Czy może Ojciec powiedzieć coś na ten temat?
BOULAD: Oficjalnie jest u nas sto tysięcy chorych na trąd, o faktycznej liczbie tylko się przebąkuje. Egipski program pomocy trędowatym realizowany jest od dwudziestu lat. Kiedy przejęła go Caritas było w kraju tylko ośmiu leprologów pracujących na zlecenie rządu, z których większość wolała raczej nie wysilając się zbytnio wieść leniwy żywot, zamiast odwiedzać straszne, pustynne baraki. Dziś mamy stu pięćdziesięciu czynnie pracujących leprologów i wyszkolone siły fachowe. Zadań jest bez liku, a pieniądze na poprawę warunków w leprozoriach mamy tylko dzięki otrzymywanemu od dwudziestu lat wsparciu zagranicznemu od organizacji pomocy trędowatym. Wymienię tylko jedno, najbardziej szczodre źródło datków. Jest nim Niemiecka Organizacja Pomocy Trędowatym w Würzburgu, która w sumie przekazała nam już miliony marek. Wyrażając wdzięczność i podziw, pragnę przypomnieć postać założyciela tej organizacji — Hermanna Kobera z Würzburga, prawdziwego „anioła trędowatych”, który stał się naszym przyjacielem.
Dla tych najuboższych z ubogich, tych najnieszczęśliwszych z nieszczęśliwych, wiele się u nas w sposób efektywny zmieniło, przez regularne, fachowe leczenie i zaopatrzenie w leki, ale także od strony psychicznej. Byli to ludzie świadomie wyrzuceni poza nawias społeczeństwa i zapomniani. Kiedy odwiedziliśmy ich po raz pierwszy, odezwał się głos jakiejś bezimiennej istoty, która składała się już tylko z tułowia i głowy: „Niech będą dzięki Allahowi! Jestem tu od czterdziestu lat, ale nikt nas do tej pory nie odwiedził”. Później Caritas otrzymywała miłosne listy z tych baraków, a ja organizowałem tam barwne imprezy z aleksandryjską młodzieżą dla pięciuset entuzjastycznych uczestników! Radość i korzyść odnosiły obydwie strony. Jest dla mnie rzeczą ważną konfrontowanie całkiem młodych ludzi, jeszcze w wieku szkolnym, z tym ekstremalnym cierpieniem, aby stało się ono dla nich wyzwaniem do działania.
PYTANIE 3: Co sądzi ojciec o papieżu Janie Pawle II jako głowie Kościoła w obliczu licznych problemów, wobec których dzisiaj stoimy?
BOULAD: Od dwustu lat mamy znakomitych papieży! Przedtem było inaczej, nad czym można tylko ubolewać. Według mnie to dobrze, że między papieżami istnieje pewna dialektyka: papież postępowy, papież o orientacji tradycyjnej. Potrzebujemy tej dialektyki. Jeden otwiera bramy, drugi je trochę zamyka, ponieważ był przeciąg, ponieważ jest ciężko. Obecnie przeżywamy trudny czas. Dlaczego?
Przez kilkaset lat Kościół zamykał się na świat i palące problemy, które się pojawiały. Potępienie Galileusza, potępienie czasów nowożytnych, potępienie protestantyzmu, potępienie teorii ewolucji, potępienie modernizmu, potępienie krytyki historycznej itd... Potępienie za potępieniem... A potem, całkiem nagle, w roku 1962 zaczął się Sobór Watykański II! Bramy szeroko rozwarte, wszystko nastawione jest na przyjmowanie! Vaticanum II po prostu musiało przyjść.
Obecny papież próbuje sprostać bardzo trudnej sytuacji, wykonać niejako taniec na linie między postępowym i bardzo tradycjonalistycznym nurtem. Jego sytuacja jest w najwyższym stopniu niewygodna. Jestem pełen podziwu dla tego papieża. Jednocześnie życzyłbym sobie, aby był on w pewnych kwestiach bardziej otwarty. Odpowiedziałem bardzo po jezuicku.
PYTANIE 4: Czy zmartwychwstanie Chrystusa jest w ojca oczach cudem czy też nie?
BOULAD: Zmartwychwstanie Chrystusa jest zarówno wydarzeniem historycznym jak i transhistorycznym, wydarzeniem nie dającym się ująć w kategorie czasowe, jest jednym i drugim. Gdyby zmartwychwstanie było jedynie fenomenem historycznym, nic by nie zmieniło. Natomiast zmartwychwstanie Chrystusa jest historyczne, a jednocześnie przecież przełamuje krąg życia wyznaczony narodzinami, życiem w Nazarecie, nauczaniem, krzyżem i śmiercią. Chrystus przebija się przez ten krąg zwyczajnego ludzkiego życia i otwiera go. Otwiera się brama ku temu, co nadludzkie i ponadhistoryczne.
Niektórzy chcieliby zaszeregować zmartwychwstanie jednostronnie jako fenomen pozahistoryczny, inni z kolei jako czysto historyczny. Ale ono jest jednym i drugim! Jako fenomen historyczny jest ono związane z Chrystusem. Gdyby zmartwychwstanie leżało całkiem poza historią, obeszłoby się ono bez człowieka Jezusa. Zmartwychwstanie jest jednym i drugim, jest ujęte w czasie i ponadczasowe. I właśnie zachowanie równowagi pomiędzy jednym a drugim fenomenem sprawia, że jest się na właściwej drodze.
Po skończonej konferencji ojciec Boulad przedłożył obecnym na niej pracownikom Caritas w Feldkirch pięć pytań, które mogą posłużyć jako impuls do dyskusji w grupach.
PYTANIE 1:
Co oznacza pojęcie „godność człowieka”?
Czy sądzicie, że w naszych czasach miało miejsce stopniowo postępujące odkrywanie tejże godności?
PYTANIE 2:
Co znaczy „wiara w człowieka” w kontekście naszego działania w Caritas i jak można ją praktykować w życiu?
PYTANIE 3:
Jaki związek istnieje między wiarą a miłością bliźniego?
(por. przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, Łk 10, 25-37)
PYTANIE 4:
Czy Powszechna Deklaracja Praw Człowieka ma jakiś związek z Ewangelią?
A z naszą pracą w Caritas?
PYTANIE 5:
Jak można ukazać dzisiejszemu człowiekowi, że jest dzieckiem Bożym?
MOJE SPOJRZENIE JEST SAKRAMENTEM
Konferencja zatytułowana „Mądrość serca” wygłoszona w centrum oświatowo-szkoleniowym Sankt Virgil w Salzburgu dla pracowników Caritas Archidiecezji Salzburskiej, 23 maja 1994.
Konferencja zatytułowana „Mądrość serca” wygłoszona w centrum oświatowo-szkoleniowym Sankt Virgil w Salzburgu dla pracowników Caritas Archidiecezji Salzburskiej, 23 maja 1994.
Chciałbym rozpocząć nasze spotkanie od pytania: czy wierzycie w istnienie aniołów? Może się wam ono wydać dziwne, bowiem aniołowie należą do sfery mitologii, a nie rzeczywistości, poza tym powszechnie wątpi się w ich istnienie. Ja jednak wierzę w ich istnienie.
Po pierwsze, anioł jest objawieniem Boga. Gdy w Biblii mowa jest o pojawieniu się aniołów, to w istocie opis dotyczy działania i obecności Boga. Gdy Jakub spotyka Boga i podejmuje z Nim walkę, to Bóg skrywa się pod postacią silnego anioła. Bardzo często Bóg ukazuje się, przybierając postać i rysy anioła. Kim właściwie jest anioł? Spróbujmy się nad tym wspólnie zastanowić.
Gdy Bóg stworzył świat, wycofał się z niego, aby mógł funkcjonować według własnych zasad i reguł. Jednak nadal w nim działa, tyle że nie bezpośrednio, ale za pośrednictwem stworzeń.
Bóg nie ma swojego języka, ale dziś wieczorem ma On mój język, aby do was mówić. Bóg nie ma stóp, ale ma wasze stopy, które przyniosły was dzisiaj do centrum oświatowego Sankt Virgil. Innymi słowy, Bóg, który jest bezsilny, działa przez swojego Ducha i przez nas, którzy mamy możliwość wcielania Jego natchnienia w czyn. Gdy Duch Boży, działający w człowieku, wywołuje w nas wewnętrzne poruszenie i akceptujemy je, to wówczas działa Bóg. Niesłychane, mówi się wprawdzie o wszechmocy Boga, ale właściwie nie ma jej już w dawnym znaczeniu. Jego wszechpotęga zależy od naszego zrozumienia i naszej zgody. Jeśli powiemy „nie”, Bóg nie może wbrew temu działać. Bóg jest związany wolnością człowieka, jego „tak” i jego „nie”. To straszne, ale tak właśnie jest.
I w ten sposób, gdy Bóg przeze mnie działa, staję się Jego aniołem. Pozwalam Bogu przyjąć konkretną postać dla realizacji określonego celu. Anioł jest inkarnacją, ucieleśnieniem Boga w określonym działaniu, w precyzyjnym przesłaniu, które Bóg chciałby nam przekazać. Staję się aniołem na tyle, na ile pozwalam się napełnić Duchem Bożym i prowadzić przez Niego. Bóg w tajemniczy sposób popycha mnie do działania, które właściwie jest Jego działaniem.
Przybywszy do Wiednia zastałem w moim pokoju wazon ze wspaniałymi liliami. Został tam wniesiony na polecenie pewnej zaprzyjaźnionej pani. Kwiaty te były dla mnie znakiem od Boga. Bóg chcąc mi powiedzieć, jak bardzo Go cieszy moje przybycie do Wiednia, podsunął owej pani taki gest, a kwiaty na stole, obiekt mej cichej kontemplacji, stały się dla mnie znakiem miłości Boga. Ta Pani jest dla mnie aniołem.
Oto inny przykład. Podczas posiłków jesteśmy w tutejszym domu obsługiwani przez młode dziewczęta, są one bardzo miłe, z sympatycznym uśmiechem przynoszą nam zupę, drugie danie, ciasto i herbatę. Jak dalece potrafimy to dostrzec, aby powiedzieć sobie w duchu: „Boże, Ty mnie kochasz. Ty działasz przez tych ludzi, którzy mnie otaczają i obsługują”. Anioł powinien stać się dla nas pojęciem potocznym, określeniem tego wszystkiego, w czym rozpoznajemy działanie Boga. Bożą rękę rozpoznajemy w osobie, która przynosi nam to, co konieczne, uśmiech Boga w człowieku, który otwiera nam swe serce, spojrzenie Boga w pielęgniarce, która pochyla się nad nami w szpitalu po ciężkiej operacji, uścisk dłoni Boga, gdy przychodzi do nas przyjaciel i mówi: „Jestem z tobą w twoich trudnościach, w twoim smutku”. I nagle czuję ciepło, tę ludzką bliskość przy boku — to Bóg mówi przez człowieka. W tej ręce czuję puls Boga. I odwrotnie, jeśli wewnętrzny głos Boga każe nam trzymać czyjąś dłoń, kogoś przytulić, dodać mu otuchy, to jest to działanie Boga, które uwidacznia się przez nas.
To, co mówię, nie jest próbą odmitologizowania wyobrażenia anioła, raczej próbą wyrażenia tego, co to wyobrażenie oznacza w Biblii. Czy Anioł Gabriel, który przybył do Maryi, był rzeczywiście wysłannikiem z nieba? Anioł nie przychodzi z nieba, anioł przychodzi z ziemi, ponieważ tu jest Bóg! Słowo angelos, od którego wywodzi się słowo anioł, oznacza w języku greckim po prostu wysłannika, posłańca. Posłaniec nie musi być koniecznie wysłany z nieba. A zresztą moje wyobrażenie anioła odpowiada w pełni wyobrażeniu Bożego wcielenia — Bóg działając, przyjmuje postać człowieka. Obecnie Bóg działa także przez nas.
Rozszerzając to, co już powiedziałem, musimy włączyć do naszych rozważań również pojęcie sakramentu. Katolicy mówią o siedmiu sakramentach. Protestanci powiadają, że jest ich trzy. A zatem trzy czy siedem? Czy mam wam powiedzieć, jakie jest moje zdanie na ten temat? Nie ma ani trzech, ani siedmiu. Jest ich siedemdziesiąt siedem, siedemdziesiąt siedem razy siedem. Jest ich siedemset siedemdziesiąt siedem razy siedem. Dlaczego mielibyśmy ograniczać sakramenty do siedmiu? W rzeczywistości liczba siedem jest liczbą bardziej symboliczną niż realną. Dlaczego Bóg miałby działać tylko przez siedem sakramentów? Również ten mikrofon jest Bożym sakramentem. Pozwala mi komunikować się z wami. Może stać się nośnikiem miłości i prawdy. Także ten piękny bukiet kwiatów stojący przede mną jest sakramentem. Sakrament to każda rzeczywistość, która przynosi łaskę. A łaska zawsze jest działaniem Boga, jest miłością Boga. Jeśli się to pojmie, otwiera się przed człowiekiem nowy świat — świat mistyczny.
Kiedy sakramentalna rzeczywistość odsłoni się przed nami i stanie się dla nas zrozumiała, wówczas pojmiemy cały świat w duchu Chrystusa. Świat rozumiany w sposób chrześcijański jest światem wcielenia. Sakrament jest postrzegalnym, uchwytnym, dającym się realnie doświadczyć znakiem łaski. Zaś widzialne znaki łaski, które nas otaczają, są trwałe. I skoro tylko przyjmiemy rozumem, że Bóg czeka na nas w naszej duszy, łącząc się z nami przez nasze ciało i przez konkretne gesty, to wtedy rzeczywistość, w której żyjemy, zostaje uświęcona.
Kiedy mówimy, że małżeństwo jest sakramentem, to najczęściej mamy na myśli konkretne wydarzenie, obrzucenie przez druhny kwiatami panny młodej i błogosławieństwo udzielone przez księdza, i tyle. Innymi słowy, sakrament to uświęcający czyn Boga w konkretnym momencie. Małżonkowie mogliby w takim razie powiedzieć: „Przyjęliśmy sakrament małżeństwa 17 czerwca 1917 roku w naszym kościele”. Ale to błędne twierdzenie! Sakrament małżeństwa to nie jeden jedyny moment, w którym został udzielony sakrament, i na tym koniec. Gdyby ten sakrament tak miał wyglądać, byłaby to katastrofa! Nie, sakrament małżeństwa obejmuje całe wspólne życie małżonków, dzień po dniu, noc po nocy, wszystkie długie lata ich małżeńskiego życia. To młodzi udzielają sobie nawzajem sakramentu. Jest on aktem trwałym, aktem, który wciąż na nowo się odnawia, przez każdy gest, każdy uśmiech, każdą czułość, każde spotkanie, każdą wymianę słów, itd. Sakrament działa, sakrament jest rzeczywistością rozciągniętą i oddziaływującą w czasie. A początek jest tylko punktem wyjścia, nie zaś sakramentem jako takim. Sakramentem jesteście wy, małżonkowie, którzy oddajecie się sobie wzajemnie przez całe wspólne życie.
Weźmy jako przykład eucharystię. Zrobiliśmy z niej coś wyizolowanego, co istnieje samo dla siebie, coś, co może sprawować jedynie ksiądz, na ogół w kościele, w niedzielne przedpołudnie. Jej częścią jest komunia. Całość stanowi sakralny obrzęd, rytuał wyabstrahowany z codziennego życia człowieka. Eucharystia — sakrament. Czy to właśnie Chrystus chciał osiągnąć przez eucharystię? Czy naprawdę chciał stworzyć sakralną rzeczywistość będącą w życiu ludzkim enklawą? Czy może raczej chciał uświęcić zwykły posiłek? To my mamy skłonność do przyswajania sobie pewnych czynności, aby je następnie sakralizować i zamykać w kapsułach, czyniąc z nich małe święte pęcherzyki powietrza w zdesakralizowanym i zsekularyzowanym wszechświecie. Straszna skłonność! Jeśli eucharystia nie uświęca posiłku, który dziś spożyłem w porze obiadowej tu, w salzburskiej jadalni z wieloma miłymi, sympatycznymi ludźmi przy stole, to nie ma ona żadnego znaczenia. Sakrament nabiera tylko wówczas znaczenia, jeśli uświęca resztę ludzkiego życia! W przeciwnym razie nie odpowiada zamiarowi Jezusa, który mówi: „Czyńcie to na moją pamiątkę”. Jezus nie mówi: „Sprawujcie sakramentalny obrzęd”, lecz: „Jestem obecny w każdym posiłku, w każdym spotkaniu, jestem w braterskiej i siostrzanej miłości. To jest moje Ciało, Ciało, które dzielicie, jest nim chleb, jest nim ten codzienny posiłek”. Oznacza to uświęcenie całego życia.
Spójrzmy, biorę szklankę wody, zamykam oczy i piję. Zapytacie: „Co on robi? Co to ma znaczyć?”. Odpowiem wam. Komunikowałem się z Bogiem! Jeżeli uświadomię sobie, że ta woda jest nośnikiem życia, to w tym momencie staje się ona dla mnie sakramentem. Jeśli pijemy wodę, powinniśmy czynić z tego zawsze sakrament, w którym znajduje się Bóg. Istnieje mistyczny sposób jedzenia i mistyczny sposób picia.
Jesteśmy ludźmi zagonionymi. W modzie jest fast food. Wystarczy tylko nacisnąć guziki: „sandwich” i „napój”. Opróżnia się butelkę. W trzy sekundy jej zawartość znika na dnie żołądka. Brak nam umiejętności dostrzegania w procesie biologicznym procesu duchowego. Bóg komunikuje się z nami przez jedzenie czy picie, przez ten napój, który jest tak czysty i dobry! Już byłoby dobrze, gdybyśmy mogli czynić z uwagą to, co robimy. Kosztując wodę, kosztujemy Boga. Niedzielna eucharystia powinna sprawić, iż smak Boga odkryjemy w zwykłym pożywieniu dnia powszedniego, w całkiem zwykłym napoju. Chętnie mówię o mistycznym rozkoszowaniu się, o religijnej zmysłowości, ponieważ pozwala nam ona odkrywać Boga w zwykłym ludzkim fizycznym akcie, przez który otrzymujemy życie.
A gdy woda zostanie mi przez kogoś przyniesiona wraz z miłym spojrzeniem, to mamy do czynienia z podwójnym sakramentem, sakramentem do kwadratu. Bo oto z jednej strony jest woda, którą wypijam, nośnik życia i świeżości, a z drugiej uśmiech osoby, która mi ją przynosi. Zachodzi tu jednocześnie sakrament życia i sakrament miłości, szczególnie wówczas, gdy podane napoje czy potrawy zostały przyrządzone osobiście. Eucharystia obdarowuje nas życiem i odsyła nas do działań, przez które Bóg daje nam siebie w darze.
Święty Jan w swojej Ewangelii ani razu nie wspomina o eucharystii, chociaż w szóstym rozdziale przytacza długą mowę Jezusa o chlebie życia, a cztery inne, obszerne rozdziały poświęca ostatniemu wieczorowi Jezusa z uczniami. W tych czterech rozdziałach nie wspomina o eucharystii, lecz zastępuje ją czymś innym — umywaniem nóg w momencie, w którym właściwie powinien był mówić o eucharystii. W podniosłym tonie zaczyna opis tego wieczoru słowami:
Jezus wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie...
Każdy oczekiwałby, że teraz nastąpi: „Wziął chleb, połamał go i pobłogosławił mówiąc...” — ale nic z tych rzeczy! Po tym długim wstępie Jan mówi:
...wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi... (J 13,3-5)
Dziwne, ani słowa o eucharystii! Dlaczego? Zamiar świętego Jana jest jasny. Chciał pokazać, iż prawdziwa eucharystia według zamysłu Jezusa nie tyle polega na samej uczcie, na dzieleniu chleba i wina, które — jak to się mówi — są konsekrowane, co raczej na wymiarze służebnym zawartym w eucharystii. Jeśli rezultatem eucharystii, wspólnie dokonywanego przez nas dziękczynienia, nie jest wzajemne „umywanie nóg”, to nie ma ona żadnej wartości ani znaczenia. Często mówi się o oddziaływaniu komunii świętej na człowieka, o oddziaływaniu na nas eucharystii. O oddziaływaniu, które rzekomo zachodzi automatycznie. Nic podobnego! Eucharystia obejmuje posługiwanie i umywanie nóg tam, gdzie zajmuje ono jej miejsce.
Dla was tu obecnych, którzy angażujecie się w prace Caritas, oznacza to, że działalność polegająca na trosce o bliźnich jest formą eucharystii, że jest to wasza osobista eucharystia. Eucharystia jest sakramentem, ona jest waszym sakramentem! Tak jak jest prawdą, że eucharystia przekazuje Ciało i Krew Chrystusa, tak prawdą jest również, iż w waszym działaniu objawia się działanie Chrystusa. Zaangażowanie w posłudze diakonatu i pomocy charytatywnej jest sakramentem, objawieniem się Boga i obecnością Chrystusa.
Z pewnością nieprzypadkowo Jezus przy końcu ustanowienia eucharystii i przy końcu umywania nóg używa tej samej formuły, wzywając do naśladowania. Pod koniec eucharystii mówi:
Czyńcie to na moją pamiątkę!
A pod koniec umywania nóg:
Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak ja wam uczyniłem (J 13,15).
Ta sama formuła! Ta sama formuła, aby lepiej przekazać myśl, że prawdziwa eucharystia jest tutaj! Święty Jan, będąc mistykiem i posiadając intuicję, przeczuł, że Kościół uczyni z eucharystii rytuał jako cel sam w sobie, rytuał odizolowany, rzeczywistość tylko i wyłącznie sakralną. Dlatego też postanowił zaniepokoić egzegetów wszystkich przyszłych pokoleń i nie wspomniał o eucharystii. Chciał, aby w ten sposób zadawali pytanie, czym ona naprawdę jest, i wreszcie przestali z niej czynić abstrakcyjny rytuał ...
Spójrzmy też na sakrament pojednania. Również z niego uczyniono wyodrębniony rytuał, który zazwyczaj odbywa się w ponurym konfesjonale, gdzie miejmy nadzieję, znajduje się przychylnie usposobiony ksiądz. Udziela on rozgrzeszenia, mówiąc: „Odmów trzy Zdrowaś Mario i trzy Ojcze Nasz”. I już jest się pogodzonym z Bogiem. Jeśli jednak otworzymy Ewangelię, zobaczymy, iż Chrystus mówi dwa razy:
Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie (Mt 18, 18).
Raz mówi to do Apostołów (J 20, 23, por. także Mt 16, 19), a raz do ogółu (Mt 18, 18), a więc do wszystkich ludzi.
Innymi słowy, jeśli prosimy siebie nawzajem o wybaczenie, to już jest to sakrament. Przez nasze wybaczenie trafia do serca Boża łaska, Boże przebaczenie. Jeśli pokłóciłem się z żoną, to nie wystarczy powiedzieć księdzu: „Mam po dziurki w nosie mojej żony. Nie mogę jej już znieść. Ciągle się z nią kłócę. Doprowadza mnie do pasji”. Nieporównanie trudniej jest zamiast do księdza pójść do swojej żony i powiedzieć jej: „Słuchaj, przykro mi, poniosło mnie, bo jesteś trochę nieznośna i ja jestem nieznośny, ale pomimo to spróbujmy kontynuować nasz związek”. O ileż trudniejsze jest przebaczyć sobie nawzajem, niż prosić o odpuszczenie win księdza! Nie jestem przeciw spowiedzi, w żadnym wypadku, ale chciałbym jasno powiedzieć, że jest ona czymś ważniejszym niż rytuał, który z niej uczyniliśmy. Bo jeśli przebaczam sąsiadowi i podaję mu rękę wraz ze słowami: „I'm sorry”, to w tym geście jest obecny Bóg i to jest sakrament. Jeżeli go obejmuję, mówiąc mu: „Było, minęło, zapomnijmy już o tym”, to jest to sakrament. Uświęcona rzeczywistość nie jest wciśnięta w rytuał. Samo życie jest już uświęcone.
Popatrzmy też na sakrament namaszczenia chorych, nazywany kiedyś ostatnim namaszczeniem. Również i w tym wypadku sądzi się, że jest on związany tylko z określonym rytuałem. Musi przyjść ksiądz ze świętymi olejami, aby odmówić nad chorym modlitwy. Jednak w nowoczesnej klinice tą osobą jest lekarz, który próbuje uzdrowić chorego, wykorzystując całą swoją wiedzę i talent. Jest nią pielęgniarka, która nieustannie krząta się przy chorym, a oleje to glukoza, która płynie do żył chorego, to ratujące życie aparaty. Wszystko to jest w moich oczach prawdziwą liturgią, prawdziwym sakramentalnym rytuałem. Obserwując to, co dzieje się w sali operacyjnej lub na oddziale intensywnej terapii, uważam, że Bóg przyjmuje tam postać ludzką, aby uratować chorego za pośrednictwem chirurgów, lekarzy, pielęgniarek. Przynoszący termometr, mierzący tętno, obsługujący aparaturę — wszyscy oni są uświęconymi osobami. Blok operacyjny, w którym cały sztab ludzi zajęty jest ratowaniem życia chorego, stanowi niezwykłe działanie Boga, o wiele bardziej święte, niż określone rytuały nazywane chrześcijańskimi i odbywające się tylko w kościele, w którym może tylko zewnętrzna fasada ma charakter chrześcijański, ale wiara jest słaba. Musimy to, co święte, przenieść z obszaru rytualnego w obszar codziennych nawyków i powszedniości. Świętym jest szpital, świętym jest zespół chirurgiczny, a „kapłanami” poszczególni lekarze i pielęgniarki, którzy podejmują próbę podarowania choremu na nowo życia. Niesłychane! Spróbujmy pożegnać się z pewną utartą postawą duchową i wejść w ową perspektywę świętości, którą przeniknięte jest życie, którą przeniknięta jest codzienność miasta. Szpital jest miejscem świętym, tak samo świętym jak świątynia!
Przed kilkoma laty przebywałem z grupą młodych wolontariuszy w stolicy Sudanu Chartumie, gdy otrzymałem wiadomość, iż właśnie zmarła córeczka portiera. Dziewczynka wymiotowała, jej twarz i całe ciało pokryte było wymiocinami. Leżała w ramionach matki siedzącej, jak to czynią często Sudańczycy, na ziemi. I znajdowała się tam jedna z naszych sióstr zakonnych, klaryska, która była jednocześnie pielęgniarką. Jak tylko się zorientowała, że mała przestała oddychać, rzuciła się na dziecko leżące na ziemi i przycisnęła swoje usta do ust dziewczynki. Mnie samego ogarniało obrzydzenie na widok wymiocin na twarzy tej małej. Ale pielęgniarka nie tknęła nawet swojej chusteczki. Przez pół godziny robiła sztuczne oddychanie usta-usta, aby dzielić z dzieckiem swoje życie i swój oddech i znów przywrócić je do życia. Patrząc na tę zakonnicę czułem, że wkroczył tu sam Bóg, że sam Bóg tchnął w to dziecko życie. Dostrzegłem w tym sakrament we właściwym tego słowa znaczeniu, ponieważ to tchnienie oddechu przeniknęła miłość, miłość siostry i miłość Boga. To tyle, jeśli chodzi o osobiście doświadczony i żywy przykład sakramentu w tak zwanym życiu codziennym.
Ale istnieje tysiąc dróg, aby zagrożonego śmiercią człowieka przywrócić znów do życia. Jest śmierć fizyczna i jest śmierć psychiczna. Są ludzie, którzy umierają z braku ciepła, życzliwości, z braku okazania im zainteresowania i zrozumienia, i czasami wcale nie chodzi tak bardzo o to, aby robić komuś sztuczne oddychanie, aby podarować mu znów oddech życia, lecz raczej o to, aby spoczęło na nim spojrzenie, które pozwoli mu na nowo żyć. Jak bardzo spojrzenie może dawać życie! Bardziej jeszcze niż oddech pochodzący z płuc, bowiem człowiek nie żyje samym powietrzem i chlebem, człowiek żyje Miłością!
Jest pewien rodzaj spojrzenia na człowieka, na którego tak naprawdę jeszcze nikt nie popatrzył, przez co jego istnienie niewiele się różni od istnienia muru czy drzwi. Przyjrzyjcie się kiedyś jakiemuś towarzyskiemu spotkaniu. Są tam ludzie, do których się mówi i którzy sami cały czas mówią, i są też tacy, do których nikt nie zagaduje i którzy sami nigdy się nie odzywają, którzy po prostu są tam jak meble w salonie, którzy nie istnieją w sposób rzeczywisty, a więc nie mają też żadnego znaczenia, nie liczą się. I oto nieoczekiwanie patrzycie na taką osobę i zwracacie się do niej z pytaniem, jak się nazywa, co robi. („Jest ktoś, kto się mną interesuje? Jeszcze nikt na mnie nie spojrzał. Jeszcze nikt tu nie dostrzegł we mnie ludzkiej istoty. A teraz nagle?”) ... Często ludzie ci tak bardzo są nieprzyzwyczajeni, aby zwracano na nich uwagę, że wydaje im się, że się mylą. Rozglądają się wokół siebie, myśląc, „może on ma na myśli kogoś innego? To nie chodzi o mnie”. „Ależ tak, o ciebie. Ty nie jesteś nikim innym”. Pierwszym nakazem miłości bliźniego jest to, aby na kogoś spojrzeć i swoim spojrzeniem dopomóc mu lepiej, prawdziwie zaistnieć. Spojrzeć mu w oczy i tym spojrzeniem powiedzieć mu: „Ty istniejesz, tak ty! Dla mnie ty istniejesz”. I człowiek ten zaczyna naprawdę istnieć.
Spojrzenie, jakim obdarzam człowieka, na którego nikt nigdy nie raczył spojrzeć, jest sakramentem tak samo autentycznym jak komunia. Moje spojrzenie jest sakramentem. Kiedy po raz pierwszy uśmiecham się do takiego człowieka, nie może on wprost uwierzyć, że jest tym, dla którego przeznaczony jest mój uśmiech. Uśmiech ten staje się sakramentem. Nie czyńmy z sakramentów czegoś tajemniczego, rzeczy jedynie świętych. Sakrament ma przede wszystkim wymiar ludzki, a dopiero potem boski! Sakrament jest boski, ponieważ jest ludzki. A sakrament, który nie jest ludzki, nie jest boski. To, co ludzkie staje się wówczas boskie, jeżeli stało się głęboko ludzkie. Bóg wyłania się wówczas, gdy wymiar ludzki, stawszy się prawdziwie ludzkim, jest nim w całej swej pełni.
Niektórym spośród tu obecnych narażę się tym, co powiem, nie szkodzi. Gdy widzę w kościele wszystkie te cenne obrazy, ten marmur, czerwone dywany, połyskujące złotem kielichy, wszystko tak piękne, wszystko tak wspaniałe, nie mówiąc już o haftowanych, wykonywanych latami przez karmelitanki ornatach, wszystkie w najlepszym gatunku, a kościół wysprzątany na wysoki połysk, i słyszę słowa: „Wszystko to dla Pana!”, i gdy następnie myślę o sytuacji w Egipcie, gdzie dzieciom jest gorzej niż w Europie psom, to mam ochotę pochwycić wszystkie te pełne przepychu kościoły, zlicytować je i powiedzieć: „Chrystus o wiele bardziej mieszka w tym biednym dziecku, niż w tym bogatym kościele”. Oderwaliśmy Boga od życia i uczyniliśmy rzeczy, jakich On na pewno nie chce. Przychodzi mi tu na myśl święty Jan Chryzostom, który na temat kielichów już na początku piątego wieku wyrażał się ze zgrozą i oburzeniem:
Zdobicie te kielichy złotem i diamentami, podczas gdy Chrystus stoi pod waszymi drzwiami i z głodu jest bliski śmierci.
Ta odwieczna skłonność do wierzenia, iż Boga czci się w określonych ramach czy w jakimś obrzędzie, podczas gdy żywy Bóg, drżący, będący w potrzebie stoi przed naszymi drzwiami i czeka.... Uwaga! Tu chodzi o wiarygodność Kościoła!
Niekiedy można usłyszeć opinię, że nasza epoka utraciła wiarę, ponieważ ludzie nie chodzą już do kościoła, ponieważ już się nie spowiadają, ponieważ rzadziej przyjmują komunię świętą lub też stają się coraz bardziej krytyczni wobec Kościoła. To niepokoi. Ale czy to, co ma obecnie miejsce, nie jest czasem zdrową reakcją na „pewien rodzaj” wiary, na „pewien rodzaj” religii, „na pewien rodzaj” religijności? Reakcją na religię, która wciśnięta w ramy stała się celem samym w sobie? Ja raczej zadaję sobie pytanie, czy współczesny człowiek nie odkrywa właśnie chrześcijaństwa na nowo, prawdziwego chrześcijaństwa! Nie chrześcijaństwa Kościoła, lecz chrześcijaństwa życia, istnienia, dnia powszedniego.
Czasami zarzuca mi się, że takimi poglądami pozbawiam religię sacrum. Odpowiadam na to: „i tak, i nie”. Rozsadzam ramy religii, rozbijam w drobny mak błędne praktyki, aby religia stała się wreszcie religią życia, a tym samym religią egzystencjalną! Tak, walczę z religijnością pewnego typu, miażdżąc ją niczym orzech, aby religia stała się religią dnia powszedniego, religią życia. Religią z krwi i kości, religią, która w moim życiu może zapuścić korzenie. Ja nie desakralizuję świata, ja go resakralizuję. Odrzucam zamknięty święty krąg, a w jego miejsce wprowadzam element świętości w każdą zwykłą ludzką, powszednią rzeczywistość. Wszystko jest święte! Nie: „Nie ma nic świętego”, lecz: „Wszystko jest święte”. Wszystko jest święte!
A jeśli wynikiem naszego religijnego nauczania nie jest nadanie sensu codziennemu ludzkiemu życiu, to spartaczyliśmy sprawę. Wszystko jest zaprzepaszczone! Nie chodzi o to, aby podawać religijne treści w celu indoktrynacji. Chodzi o to, by doprowadzić ludzkie życie do rozkwitu, nadać mu sens i znaczenie. To jest prawdziwa nowa ewangelizacja, której potrzebujemy.
Mówi się o nowej ewangelizacji, nie wiedząc, o czym się właściwie mówi. Zawsze sądzimy, że nowa ewangelizacja oznacza rozpoczęcie od nowa dawnej ewangelizacji. Ale ludzie nie słuchają już tego, co mówimy. Dość nasłuchali się naszych kazań, ta płyta jest już zgrana. Z powodu tego „niechodliwego towaru” nie przychodzą już do kościoła, jak mi mówią. Cóż zatem innego może oznaczać nowa ewangelizacja, o której mówi papież Jan Paweł II, jeśli nie tchnięcie w religię nowego ducha, nadanie jej nowego znaczenia, uczynienie z niej czegoś egzystencjalnego! Jeśli Ewangelia nie jest Dobrą Nowiną (dobrą, nie złą), jeśli Ewangelia nie zmienia mojego życia, nie nadaje mu sensu, to po co w ogóle jest Ewangelia, po co? To nie Ewangelia jest czymś absolutnym, lecz człowiek.
Ewangelizacja „chwyci”, gdy przesłanie, które głosimy, będzie przemawiało do ludzi, gdy rozjaśni ich życie i uczyni ich szczęśliwymi. Kościół to nie kardynałowie czy biskupi, ale to wy i ja. Nakazem chwili jest jak najszybsze wymyślenie nowego języka, aby przemówić do dzisiejszych ludzi! Ja nędzny, mały Boulad ośmielam się domagać przełożenia przesłania Jezusa na język naszych czasów, aby zostało ono dostrzeżone jako coś dla nas istotnego. Celem moich książek nie jest nic innego, jak tylko ożywienie religii i przypomnienie jej egzystencjalnego charakteru prostymi słowami, a nie teologicznie skomplikowanymi. I jest to wyzwanie dla całego Kościoła. Czy znajdzie on nowy język, czy też będzie wiecznie, wciąż od nowa przeżuwał wszystko w starym stylu? Tu leży sedno sprawy.
Kończąc, pragnę poczynić uwagę, iż wszystko to, co dzisiaj powiedziałem, stanowi ostateczny sens wcielenia. Wcielenie Boga miało miejsce, aby uświęcić świat, uświęcić materię, uświęcić spotkanie z drugim człowiekiem, uświęcić miłość, uświęcić ludzkość i uświęcić każdego z nas. Bóg wcielenia jest Bogiem chleba i wina. Ale jest On również Bogiem dnia powszedniego, Bogiem spotkania, a każdy sakrament nie jest niczym innym, jak tylko kontynuacją wcielenia Boga. Każda rzeczywistość stała się sakramentalna przez to, że Chrystus wchłonął ją w siebie. Świat to rozszerzone Ciało Chrystusa. My jesteśmy Ciałem Chrystusa.
A wy, którzy działacie z ramienia Caritas, jesteście kapłanami i kapłankami Jezusa. Pamiętajcie, gdy rozdzielacie lekarstwa i odzież, to udzielacie sakramentu. Jeśli kładziecie na chorym rękę, odczuwa on na swoim czole świadomie lub nieświadomie obecność i czułość Boga. A gdy odwiedzacie chorego w szpitalu, to czuje on, że Jezus go odwiedza. Jesteście sakramentem Boga, jesteście kapłanami Boga, jesteście obecnością Boga w życiu wszystkich tych, którym pomagacie i których kochacie. Jesteście Bożymi aniołami. Tak, jesteście aniołami. Nie aniołami i archaniołami, serafinami i cherubinami, którzy tam w górze krążą, unosząc się na swoich skrzydłach, ale tu na ziemi jesteście aniołami. Każdy z was. Istota sprawy polega zatem w waszym wypadku na tym, abyście byli uwrażliwieni na Boże wezwanie i abyście czuli, że macie przesłanie do przekazania oraz zlecone zadanie do wykonania, i że dzięki wam Jezus żyje dalej. Jezus objawia się dziś w Salzburgu właśnie przez was i przez Caritas waszej archidiecezji.
Zakończę krótką medytacją.
Ty masz nasze ręce, Ty masz nasze oczy...
Panie, jeśli nie jesteś już z nami
w swej dawnej ludzkiej postaci,
to dlatego, że chciałeś,
abyśmy my stali się Twoją obecnością
pośród dzisiejszych ludzi.
Nie masz już swoich rąk,
lecz masz nasze ręce,
nie masz już swoich oczu,
lecz masz nasze oczy.
Nasze ręce, aby z czułością gładziły czoła
chorych i starych.
Nasze oczy, aby spoglądać na nich,
i aby spojrzeć na tego,
na którego nikt dotąd nie spojrzał.
Masz nasz uśmiech,
aby odkryli na nowo smak życia ci,
którzy go utracili.
Każda z naszych ludzkich czynności, Panie,
może być czynnością świętą,
rzeczywistym sakramentem.
Daj nam w tym duchu
uświęcić nasze życie i naszą pracę,
przez dostrzeżenie jej doniosłości,
i uczyń z naszej działalności w Caritas
Twoje działanie.
By tak się stało, obdarz nas swoją siłą,
abyśmy lepiej umieli kochać,
i swoim Duchem,
abyśmy mogli lepiej dotrzeć do serc tych,
którzy stanęli na naszej drodze.
Amen.
Panie, jeśli nie jesteś już z nami
w swej dawnej ludzkiej postaci,
to dlatego, że chciałeś,
abyśmy my stali się Twoją obecnością
pośród dzisiejszych ludzi.
Nie masz już swoich rąk,
lecz masz nasze ręce,
nie masz już swoich oczu,
lecz masz nasze oczy.
Nasze ręce, aby z czułością gładziły czoła
chorych i starych.
Nasze oczy, aby spoglądać na nich,
i aby spojrzeć na tego,
na którego nikt dotąd nie spojrzał.
Masz nasz uśmiech,
aby odkryli na nowo smak życia ci,
którzy go utracili.
Każda z naszych ludzkich czynności, Panie,
może być czynnością świętą,
rzeczywistym sakramentem.
Daj nam w tym duchu
uświęcić nasze życie i naszą pracę,
przez dostrzeżenie jej doniosłości,
i uczyń z naszej działalności w Caritas
Twoje działanie.
By tak się stało, obdarz nas swoją siłą,
abyśmy lepiej umieli kochać,
i swoim Duchem,
abyśmy mogli lepiej dotrzeć do serc tych,
którzy stanęli na naszej drodze.
Amen.