(Artykuł ukazał się w numerze 1 (2002) biuletynu pt. "Sanktuarium św. Andrzeja Boboli" redagowanym przy jezuickiej parafii w Warszawie, ul. Rakowiecka 61)


Stosunkowo wiele się już dziś mówi o duszpasterstwie osób żyjących w związkach niesakramentalnych. Organizuje się dla nich specjalne rekolekcje, wydaje się różnego rodzaju publikacje, oferuje opiekę duchową. Natomiast wciąż mało myśli się o tych, którzy po rozpadzie małżeństwa zdecydowali się na trudną wierność przysiędze złożonej przed ołtarzem, a właśnie taka jest droga wyznaczona przez Ewangelię.

"Samotność i inne trudności

- pisze Jan Paweł II w adhortacji apostolskiej Familiaris consortio (1981 r.)

- są często udziałem małżonka odseparowanego, zwłaszcza gdy nie ponosi on winy. W takim przypadku wspólnota kościelna musi w szczególny sposób wspomagać go; okazywać mu szacunek, solidarność, zrozumienie i konkretną pomoc, tak aby mógł dochować wierności także w tej trudnej sytuacji, w której się znajduje (...) przykład jego wierności i chrześcijańskiej konsekwencji nabiera szczególnej wartości świadectwa wobec świata i Kościoła, który tym bardziej winien mu okazywać stałą miłość i pomoc, nie czyniąc żadnych trudności w dopuszczeniu do sakramentów"

(nr 83).
O jakie świadectwo tutaj chodzi? O świadectwo miłości, którą Chrystus chciał wprowadzić na ziemię, nie tylko ją pokazać, ale także umożliwić. Czy wierność w przypadku pozostawienia przez współmałżonka ma sens? Sakrament małżeństwa jest uczestnictwem w miłości Chrystusa do człowieka. Zatem należy się zastanowić jaka była ta miłość? Po pierwsze, była to miłość uprzedzająca - to nie my pokochaliśmy Boga, to Chrystus pierwszy nas umiłował, i to w sytuacji, gdyśmy byli grzesznikami, a więc jako oddalonych od Boga, nie rozumiejących i nie zainteresowanych Jego miłością. Dalej, była to miłość bezwarunkowa: Chrystus obdarzył nas swoją miłością bez żadnych warunków wstępnych, On po prostu nas pokochał, był cały dla nas. Była to miłość wierna aż po krzyż, wierna za cenę cierpienia. Ostatecznie była to miłość samotna i nierozumiana. Wobec ogromu dobra, jakie Chrystus okazał człowiekowi, w plebiscycie zorganizowanym przez Piłata, usłyszał:

Ukrzyżuj Go, na krzyż z Nim

. Jezus samotnie niósł swój krzyż, kochał nas,

a myśmy

- jak pisze prorok Izajasz -

uznali Go za skazańca, chłostanego przez Boga i zdeptanego

(Iz 53, 4). Jezusowa miłość - o czym często zapominamy - przynajmniej w pierwszym momencie była nieodwzajemniona. Ale poprzez swoją stałość aż po krzyż, Chrystus odkupił człowieka, odkupił ludzką miłość. Myślę, że wszystkie te cechy miłości jaką Syn Boży ukochał, i przez którą zbawił człowieka, znajdują swoje odbicie w sytuacji porzuconego męża czy żony. Jest wierny bez wzajemności, jest nierozumiany, nie tylko przez współmałżonka, który odszedł, ale także przez otoczenie i bliskich, którzy niekiedy pytają: "dlaczego nikogo nie masz? Przecież możesz jeszcze sobie ułożyć życie z kimś innym?".
Słowem, dzieli się los Chrystusa, dlatego Jezus winien stać się w takiej sytuacji bardzo bliski. Jego miłość miała wymiar zbawczy. Podobnie wierny mąż, czy wierna żona przyjmują wobec niewiernego współmałżonka rolę Chrystusa zbawiając go przez swoją samotność, poprzez trudności i cierpienie jakie są ich udziałem. Niekiedy takie osoby są jedynymi, które modlą się za swojego męża, czy żonę, bo zdarza się, że rodzina tej drugiej strony niekiedy jest niewierząca albo niepraktykująca.
Samotność wierzącego i wiernego współmałżonka nie jest łatwa, ale jest możliwa i ma sens, jednakże bez intensywnego życia Bogiem, bez kontemplowania Jego miłości, bez "czytania" swojego życia w świetle drogi, jaką przeszedł Jezus, jest to bardzo trudne. Z pewnością wierność niewiernemu współmałżonkowi jest jednocześnie wezwaniem do intensywnego życia Bogiem, do jednoczenia się z Nim w modlitwie i w sakramentach. Dla wielu

doświadczenie rozpadu małżeństwa jest początkiem nawrócenia i wzrastania duchowego. Kiedy wali się wszystko, co ludzkie, odczuwa się głębokie pragnienie powrotu do tego co najistotniejsze

- pisze Paul Salaü, autor książki Żyjący w separacji, rozwiedzeni –

odnaleźć nadzieję

("W drodze", Poznań 1997, s. 165). Należy dążyć do zaakceptowanie samotności i zranienia, należy wejść na drogę przebaczenia oraz zobaczyć, że na "dnie duszy" nie jesteśmy sami, obok jest Jezus; nie można Go "wyprzedzić" ani "przewyższyć" w miłości i cierpieniu, można jedynie spocząć przy Jego boku.
Także od strony ludzkiej, to wcale nie jest bez znaczenia, czy opuszczony mąż lub żona wiążą się z kimś, czy nie. Nawet w sytuacji, gdy nie ponosi się zasadniczej winy za rozpad małżeństwa, a związałoby się z kimś, ten drugi poczułby się "rozgrzeszony": "ja ułożyłem, ułożyłam sobie życie, on, lub ona także ułożyła sobie życie, więc wszystko jest w porządku". Gdy tymczasem on, czy ona pozostają wierni, to zmusza do refleksji, to rodzi pytania. Poza tym, jest jeszcze jedna bardzo ważna kwestia, gdyby po rozpadzie małżeństwa obie strony od razu wstępowały w kolejne związki, pojednanie, ponowne zejście stawałoby się bardzo trudne, jeżeli wręcz niemożliwe. Bo przecież nie można powiedzieć, że ten drugi człowiek nigdy się nie nawróci, że życie w drugim związku na pewno mu się ułoży. Może z czasem przejrzy, zrozumie. Wtedy ma szansę powrotu, inaczej ta droga byłaby przed nim zamknięta, w pewnym sensie byłby skazany na swój negatywny wybór.
Problemem, z którym muszą zmierzyć się osoby, pozostające wiernymi przysiędze małżeńskiej jest samotność. Jednakże, nie jest to jedynie efekt odejścia bliskiej osoby, lecz naturalny stan człowieka, którego nie można mylić z pustką, czy izolacją. Wszyscy w na pewnym poziome naszego człowieczeństwa jesteśmy samotni. Samotnym paradoksalnie jest się także do pewnego stopnia i w małżeństwie. Dlatego nie do końca słuszne jest mówienie, że rozpad małżeństwa stał się przyczyną mojej samotności. Rozpad małżeństwa raczej ujawnił moją pierwotną samotność, ona bardziej doszła w tej sytuacji do głosu. Każdy człowiek musi podjąć proces zaakceptowania swojej samotności. Stanowi ona o naszej odrębności. Dzięki niej odkrywamy własną indywidualność i niepowtarzalność. Samotność jest warunkiem dojrzałej osobowości. Jeżeli nie potrafimy być samotni, przebywać sami ze sobą, akceptować siebie takimi jacy jesteśmy, nie jesteśmy w stanie wyjść do innych, dawać siebie. Nasze wyjście ku drugiemu może okazać się formą ucieczki od siebie, a nie bycia dla drugiego, dzielenia się sobą.
Madeleine Delbrêl, która dobrowolnie wybrała samotność w zlaicyzowanym mieście, by przeżywać miłość i cierpienie Jezusa pisze: "(...)

dzisiaj ludzie tym bardziej są samotni, im bardziej chcieliby samotności uniknąć. Jeśli rozpada się tyle małżeństw, jeśli kończą się przyjaźnie i rozchodzą się pary narzeczeńskie, to dlatego, iż w obawie przed samotnością jeden wymaga, by ten drugi wypełnił mu życie, i zamiast otworzyć się na niego, wykorzystuje go. Obsesyjne i zaborcze uczucie jest końcem wspólnoty małżeńskiej i przyjacielskiej. Natomiast samotność jest matką takiej wspólnoty: jeśli nauczyłem chętnie przebywać sam, nie wymagam wszystkiego od innych, nie walczę, aby się do mnie przystosowali, ale staję przed nimi z prostotą, z moimi darami, przyjmując także z wdzięcznością to, co mi ofiarują"

(C. M. Martini, Głos prorocki w mieście, WAM, Kraków 1996, s. 130).

"W istocie

- pisze Paul Salaün -

tym bardziej obawiamy się samotności, im więcej oczekujemy od innych".

John Powell SJ, w książce Twoje szczęście jest w Tobie (WAM, Kraków 1997) stawia tezę, że

"nikt nie może uczynić nas naprawdę szczęśliwymi albo naprawdę nieszczęśliwymi"

(s.9).
Samotność i kochanie siebie (akceptacja) stoją bardzo blisko. Im bardziej kocham (akceptuję) siebie, tym łatwiej znoszę (akceptuję) samotność.

Nie oczekuj, że inni ludzie zaspokoją wszystkie Twoje pragnienia

- pisze Barbara Rogers-Gardner protestantka, autorka książki Jezus i samotna matka (WAM, Kraków 1996) - j

edynie Bóg może to zrobić. Przebacz innym ich ludzkie słabości, tak jak przebaczasz sobie. Pamiętaj, że źródłem doskonałej miłości, za którą tęskni każdy człowiek, jest Jezus (s. 39). Samotność jest innym sposobem na określenie «prymatu Boga»

(C. M. Martini, s. 133). W głębi siebie, na "dnie duszy", w mojej samotności, muszę odnaleźć Boga-Miłość, Tego, który kocha mnie bezgranicznie i do końca, który przyjmuje mnie takiego jakim jestem w stu procentach; zna mnie całego i rozumie. Wobec Niego mogę być w pełni sobą, nie muszę "grać", mogę odłożyć wszelkie maski i role, nie muszę starać się być tym, kim nie jestem.
Nasza samotność ma także wymiar apostolski. Pozwala nam lepiej rozumieć bliźnich, współczuć im, okazywać sym-patię (od gr. sympatein = czuć razem). Sprawia, że stykamy się z prawdziwym cierpieniem, będącym udziałem zachodniej cywilizacji.

Pomyślmy o samotności, którą czuje się na ulicach, w tramwajach, w metrze, wszyscy biegną, śpieszą się, potrącają się nawzajem, nikt nie patrzy na drugiego.
Zrozumieć tę udrękę i naleźć na nią lekarstwo - właśnie po to Jezus poddaje nas doświadczeniu samotności, samotności uczuciowej, samotności w celibacie. Jesteśmy powołani, by stać się pocieszycielami samotnych naszych braci

(C. M. Martini, s. 130).
Mimo, iż samotność jest nieredukowalnym wymiarem naszego człowieczeństwa, Bóg nie chce abyśmy przeżywali naszą wiarę, nasze życie w pojedynkę. Chr. od samego początku swojej działalności zakładał Kościół, wspólnotę. Wytrwanie w wierności i przebaczenie z pewnością są łaską, niemniej jednak warto na tej drodze wejść w krąg osób przyjaznych, doświadczyć więzów solidarności i wspólnoty, spotkać się z tymi, którzy nie tylko wspomogą nas modlitewnie, ale sami podzielą się doświadczeniem, jak radzić sobie z podobnymi problemami.