W duchowości wspólnotowej mistyki cysterskiej do Boga zdąża się zawsze razem, w „szkole miłości” wszyscy mają postępować naprzód, bo kto zostaje na boku, kto zajmuje stanowisko życzliwego obserwatora — cofa się.

Czas pracuje dla naszej pokory. Choćby w tym prostym przypadku, kiedy wypala się pierwotny zapał, a my dokonujemy coraz częściej bezlitosnych dla siebie i innych rozliczeń z kilometrów przebytej drogi. Niech będzie to i z powołania, i z wyboru — droga cysterska. Proste i jasne tłumaczenia tego charyzmatu i powołania już nam nie wystarczają, bo sprawy przestały być proste i jasne, a nasze postawy charakteryzują się dość znaczną nieufnością — czy przypadkiem ktoś czegoś nie chce nam narzucić i wmówić, czy przypadkiem nasze (a zwłaszcza cudze...) sądy o drodze, którą zdążamy ku Bogu, nie urastają do wymiaru takiego absolutu, że wszelkie dociekanie, zwątpienie i niepokojące pytania tłumione są w zarodku, a pytania ludzi, dla których poczynione przez nas wybory wcale nie są aż tak ewidentne i którzy domagają się uzasadnienia naszej nadziei, uważane są za szkodliwe krytykanctwo i zamach na czystość wiary.
Oczywiście dobry to znak, jeśli takie pytania w życiu wspólnoty wreszcie się pojawią. Gorzej, gdy wspólnota przylgnie do czegoś, co dumnie nazywa się tradycją, a w rzeczywistości jest tylko ostatnią i to kiepską interpretacją wielkiego utworu zostawionego nam w spadku przez dawnych mistrzów. Oczywiście można różnymi sposobami uciszyć pytania o tożsamość wspólnoty: skąd wyszliśmy i dokąd podążamy, i czy rzeczywiście wciąż jeszcze jesteśmy na drodze duchowej wytyczonej nam przez naszych świętych poprzedników. To prawda, że każdy z członków wspólnoty inaczej rozkłada akcenty w swoim powołaniu, inaczej dysponuje siłami w drodze do Boga, każdy ma inne tempo oraz każdy został dotknięty i pociągnięty przez inny element ofiarowanej nam i zadanej duchowości. Prawdą jest jednak i ten fakt, że nic tak nie szkodzi wspólnemu życiu, jak ideologiczne czy egoistyczne przeakcentowanie jednego wymiaru powołania, praktyki, zwyczaju, zadania. Utrzymanie harmonii, piękna, równowagi w powołaniu jest ogromnie trudne, a my, często unoszeni ambicjami, przytłoczeni codziennością, zgadzamy się na rozdęcie jednego elementu do niebotycznych wymiarów i całkowite zrujnowanie innego.
Zdrowa duchowość rządzi się prawami architektury. Podam przykład z własnego podwórka. Opactwo może oczywiście składać się tylko z potężnej dzwonnicy, ogromnego refektarza z przyklejoną do niego maluteńką kaplicą, centrum może też stanowić obora lub chlewnia, sklep czy przestrzenne apartamenty osobiste, może być to biblioteka czy muzeum, pokój kas pancernych, sala komputerów czy też rozmównica, wszystko może być podporządkowane polom pszenicy, kukurydzy czy polu do gry w golfa. Celebracje mogą żyć tylko duchem Wielkiego Piątku, niedzieli itp., itd. Nikt jednak przy zdrowych zmysłach nie powie, że miejsce to zamieszkują ludzie zrównoważeni i prawdziwie bogobojni.
Przyparci do muru przez wizytacje, bolesne zdarzenia — jak odejście niektórych członków wspólnoty, zaniepokojeni głosem sumienia próbujemy powoływać się na jedność wspólnoty, jedność, która — jak nam się wydaje — utrzymywana jest dzięki „wspólnemu duchowemu bogactwu”. Niestety, jak wspólnotowa praktyka podpowiada — „wspólne bogactwo” bywa niekiedy składnicą rzeczy nobliwych a zbędnych, które — owszem — cieszą oko ludzi, którzy spotykają się z nami po raz pierwszy i uspokajają wspólnotowe sumienie, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wstawi ich do swojego pokoju ani nie zabierze w dalszą podroż. Wspólne bogactwo może być również we wspólnocie gromadzone metodą „pańszczyzny” czy haraczu i jest wtedy ceną za pozostawienie mnie w stanie świętego spokoju w swojej dzwonnicy, sklepie, oborze, archiwum czy innym „elemencie architektonicznym”. Jeśli tak się sprawy mają ze wspólnym bogactwem i tożsamością wspólnoty, to jest jasne, że spróchniała ciekawość początków, wyparowała troska o zrozumienie, czego tak naprawdę domagają się od nas święci fundatorzy tej właśnie drogi ku Bogu.
Powtórzmy — współczesność z jej krótkim oddechem i rozpowszechnionymi formułami życia w stylu „dwa w jednym” domaga się od nas nie namysłu, porządnej refleksji i sięgania do źródeł, ale sloganu, który coś określa, coś mówi, coś nazywa i szybko pozwala zidentyfikować wspólnotę czy osobę bez wchodzenia w szczegóły dramatycznych wyborów, wysiłku ustalania i ocalania własnej duchowej tożsamości. Poddajemy się temu naciskowi z różnych przyczyn, zadowalając się choćby zbiorkiem aforyzmów czy powtarzanym przy każdej okazji cytatem. Slogan jest zabójczy, jest wytrychem, a nie kluczem do tradycji, slogan nie zobowiązuje, slogan niszczy rzecz bodaj najważniejszą w drodze do Boga: POSTANOWIENIE!

 

Naprawianie murów poprzez lekturę
Kiedy powołanie zaczyna nas uwierać, należy je całkiem po prostu odnowić. Nie jest to oczywiście działanie łatwe, bo składa się na nie wiele — również bolesnych bardzo — spraw. Każda duchowość ma swoistą architekturę rządzącą się twardymi prawami. Nie należy jednak zapominać, że w każdej duchowej konstrukcji kamieniem węgielnym jest Chrystus. Grzech, zaniedbanie, przyzwyczajenie, niedbałość — mogą osłabić mury i przypory, ale fundamenty są silne, do nich należy dotrzeć, naprawiając mury. Można powiedzieć, że jedną z warstw fundamentów stanowi dorobek piśmienniczy ludzi, którzy poprzedzili nas na tej drodze, pisma, które zostały uznane przez Kościół za szczególnie ważne, pożyteczne dla duchowego rozwoju i zgodne z jego doktryną. W tym liście pochylimy się przez chwilę nad dorobkiem św. Bernarda stanowiącym o prorockiej sile „wspólnego bogactwa” cysterskiego świata. Poczyńmy jednak, aby dodać sobie odwagi, najpierw kilka niezbędnych uwag, które są zapewne też i bardzo osobistym echem chwil przeżytych nad kartami pism pierwszych cystersów, bardzo często w otoczeniu innych gorliwych ich czytelników.
Pierwsze spostrzeżenie. Entuzjazm prawie wszystkich czytelników indywidualnych lub uczestników seminariów i kursokonferencji, na których czytane są i omawiane pisma opata z Clairveaux załamuje się natychmiast przy pierwszym spotkaniu z tekstem. Nie znaczy to jednak, że nie może być on odzyskany. Spostrzeżenie drugie. Zaproszeni specjaliści zachwycający się fragmentami pism Bernarda, w momencie kiedy grupa przechodzi egzegetyczny kryzys, robią często wrażenie ludzi łagodnie obłąkanych, nie oznacza to jednak, że nimi są i że nie potrafią w końcu obudzić podobnego zachwytu u uczestników seminarium. Spostrzeżenie trzecie. Spotkanie z tymi tekstami jest ważne dla naszej pokory, bo musimy powtórzyć znaną gombrowiczowską formułę: „Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?”. Pamiętać należy, że jeszcze nie tak dawno z rozmachem wpisywaliśmy do statusu wspólnoty radosny obowiązek zaznajomienia się z literacką spuścizną pierwszych cystersów, ba, nawet zdawało się nam, że potrafimy ją dokładnie streścić. Spostrzeżenie czwarte wynika z trzeciego: wybrany tekst należy w końcu przeczytać. Konieczność ugotowania obiadu, odwiedzenia kolegi, kradzież świętego tekstu przez fanatycznego sąsiada mediewistę są powodami ważnymi, lecz niewystarczającymi do zaniechania lektury.

 

Zaproszenie do dialogu
Tekst to w końcu przecież człowiek. Na nawiązanie z nim kontaktu potrzeba czasu, postawy otwartej i cierpliwej. Ten ktoś bowiem posługuje się nieco innym językiem niż ja, inaczej obrazuje swoje myśli, używa odmiennych metafor, inaczej próbuje zainteresować czytelnika tematem. Tekst to zaproszenie z obietnicą, forma dialogu. U Bernarda tym pełniejsza, że jest on teologiem, pisarzem, który dba niezmiernie o kontekst swoich wypowiedzi o Bogu — zawsze gwarantem jego słów jest doświadczenie Boga żywego. Doświadczenie osobiste — zgodnie z regułami współczesnej Bernardowi retoryki — jest jednak skrzętnie chronione: pisma Bernarda nie są „dziennikiem duszy”, nie są „wyznaniem — spowiedzią”. Trzeba pamiętać, że Bernard przemawia w nich nie tylko jako mistrz duchowy, teolog, ale może nade wszystko jako opat, przełożony grupy mnichów, w których pragnie obudzić pragnienie Boga i przyciągnąć ich do Niego.
Bernard naucza, że doświadczenie Boga jest darem „darmo danym”, a dusza człowieka, którą Bóg dotknął, przypomina Oblubienicę z Pieśni nad pieśniami wołającą do Słowa Przedwiecznego: „Wróć!”. Można więc domyślić się, że przygoda człowieka z Bogiem ułożona jest na przemian z momentów „intensywnej obecności” Słowa i poczucia jej braku. Dla Bernarda jest oczywiste, że wplecenie ludzkiej i Bożej miłości w „czas obecności” i „czas nieobecności” spowodowane jest ludzkim grzechem, słabością, „nadwerężeniem” duchowych receptorów. Sam przyznaje, że niekiedy był nawiedzany przez Słowo, ale samego momentu „wejścia” nie umiał zauważyć.
Wielokrotnie powtarzaliśmy już, że mistyka cystersów od zarania była mistyką etyczną. Również dla samego Bernarda kryterium autentyczności nawiedzenia przez Słowo jest bardzo proste: taka wizyta ma przynieść owoce w postaci pogłębienia duchowego życia, dyspozycyjności w codziennej braterskiej służbie, zresztą całe życie kontemplatyka ma być koherentne — nawiedzające nas Słowo rzeźbi naszą postać w jednej bryle kamienia.
Droga do Boga proponowana przez św. Bernarda jest drogą Chrystusa, na której człowiek spotyka dwie natury jednej Osoby: bo Jezus Chrystus jest obecny na kartach Bernarda jako Słowo Przedwieczne, Bóg prawdziwy, który poucza nas o sobie przez słowo Boże czytane podczas liturgii lub codziennego lectio divina, oraz jako człowiek, który cierpi, który dzieli nasz los, idzie z nami poprzez nasze „najbardziej otchłanne” doświadczenia, jest z nami solidarny aż do śmierci. Nasza wiara mówi nam, że zmartwychwstał, dlatego nasze postanowienia i wybory zawierają tę wizję ufnej przyszłości, która nazywa się nadzieją i która potrafi owocnie przetrwać milczenie Boga.

 

Wspólnotowy wymiar cysterskiej mistyki
Trzeba jeszcze wspomnieć o wymiarze wspólnotowym mistyki cysterskiej. W tej duchowości do Boga zdąża się zawsze razem, w „szkole miłości” (jest to śmiała modyfikacja koncepcji wspólnoty nazwanej przez św. Benedykta „szkołą służby Pańskiej”, por. Prolog Reguły) wszyscy mają postępować naprzód, bo kto zostaje na boku, kto zajmuje stanowisko życzliwego obserwatora — cofa się. Ta cecha wspólnotowości znajduje wyraz również w pozycji zajmowanej przez Bernarda wśród mistyków cysterskich. Potocznie uważa się nawet Bernarda za fundatora cystersów i „złote pióro” zakonu. Tymczasem sami cystersi mówią aż o... czterech stylach mistyki uprawianej we wspólnocie.
Bernard jest w tym układzie jednym ze swoich braci. Powtórzmy — jego styl to dodawanie swoim braciom odwagi, przestrzeganie ich przed zwątpieniem, przewodzenie. Wilhelm z Saint–Thierry (zmarły w 1148 roku, a więc pięć lat przed św. Bernardem) pragnie swoich braci oświecić, pragnie zrozumieć to, co dzieje się w duszy człowieka. Trzeci twórca „stylu mistycznego” Aelred de Rievaulx — piewca przyjaźni zadaje pytanie o metodę spotkania z Jezusem. Według niego jest to właśnie klasztorna przyjaźń. Wszyscy trzej byli przełożonymi swoich wspólnot, a ich troska o życie duchowe braci odzwierciedla mocne słowa św. Benedykta o opacie klasztoru, który będzie odpowiadał przed Bożym majestatem za dwie sprawy: naukę, której udzielał, i posłuszeństwo swoich braci. Styl czwarty zrodził się w niemieckich klasztorach na przełomie XII i XIII wieku — i jest to coś, co można nieskładnie nazwać „teologią narratywną”. Przestroga, nauka, metoda podane są w formie krótkich i barwnych opowieści z morałem.

 

Ekosystem

Pisarstwo św. Bernarda żywo przypomina skomplikowany ekosystem. Wydaje mi się, że jest to obraz naprawdę nośny. Można wyobrazić sobie dzieło Bernarda jako ogromną rzekę z dopływami, odnogami, piaszczystymi łachami, rzekę meandrującą, niosącą piękne wody, ale i żyzne muły, rzekę z jej brzegami i wyspami pełnymi ptactwa, rzadkich i pospolitych roślin, rzekę z jej mostami, barkami, przybrzeżnymi osadami, miastami. Zdążając do celu, nie można pominąć żadnego z tych elementów: rzeka nie odkryje wtedy całego swojego piękna, a my będziemy nieco przypominać japońskich turystów. Zbyt długi postój i kontemplacja jednego kwiatu, smakowanie roztaczającego się właśnie przede mną krajobrazu może spowodować zagubienie głównego nurtu myśli, wplątanie się w labirynt odnóg i wreszcie osadzenie barki na piaszczystej wyspie.
Pamiętam, że nie inaczej zabieraliśmy się z francuską grupą cysterskich laików do lektury traktatu Bernarda O miłości Bożej. Po ogromnym stole posuwał się dzielnie na artystycznie wyciętej z niebieskiego sukna rzece mały model statku — pilota. To on prowadził nas zaokrętowanych na dużym, wyimaginowanym pasażerskim krążowniku do celu. Rozpoznaną drogę skrzętnie oznaczaliśmy, nie pomijając dopływów, strumieni, wysp i rozlewisk. Przy każdym takim elemencie umieszczaliśmy wyjaśniającą tabliczkę. Zebrała się ich pokaźna liczba, w tym liście pozwolę sobie wymienić jedynie kilka z nich.
Ekosystem Bernarda tworzy między innymi alegoryczny styl interpretacji Pisma Świętego, jego poetyce nie jest obca liryka miłosna trubadurów czy styl obrazowania z opowieści rycerskich (styl Bernarda zdradza nieubłaganie jego pochodzenie i zwyczaje panujące na zamku seniora), jego preceptorzy niewątpliwie zaznajomili go z dość pokaźną spuścizną literacką starożytności, bo w naszej podróży możemy napotkać wyspę zamieszkaną przez ponad dziesięciu nobliwych autorów cytowanych w jego pismach, takich jak Boecjusz, Cyceron, Owidiusz, Juwenaliusz, Horacy, Seneka, Tacyt, Wergiliusz, Stacjusz. Ich obecność ma wzmocnić argumentację Bernarda czy też ukazać czas przygotowania ostatecznego Bożego przemówienia przez Słowo przedwieczne w historii zbawienia.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że cytowanie starożytnych poetów i pisarzy ma u Bernarda coś z pedagogicznego uwiedzenia pięknem frazy — to wytrawny, wykształcony retor uprawiający oszałamiającą żonglerkę obrazów, terminów, wysmakowanych fraz uruchamiających znów całe ciągi skojarzeń, odbijające się echem w pamięci i uwalniające — zdawałoby się — dawno już zapomniane czy pogrzebane głody, pragnienia dające poczucie satysfakcji, że oto rozumiem tę mowę — a więc jestem podobny do przemawiającego. Bernard spuszczający na słuchacza czy czytelnika całą kaskadę symboli i skojarzeń może być irytujący, ale w tym marnotrawstwie tkwi metoda — musimy pamiętać, że dialog Bernarda z nami to nie wykład, to rezonans.
Myślę, że właśnie taka koncepcja teologii zaważyła na sporze z Abelardem. Tak czy owak nawet jeśli zagubimy główny temat wariacji, zostaniemy poruszeni jednym czy drugim dźwiękiem. Oczywiście Bernard sam siebie przywołuje od czasu do czasu do porządku, bo wydaje mu się, że — jakby powiedział dowcipnie Josif Brodski — „już zbytnio żyłuję muzę”, ale myślę, że to wchodzi w jego bardzo przemyślane edukacyjne założenia. Również to, że symbol nie tylko jest pojemniejszy od „suchego”, generalnego terminu i wyraża nieokreślone, ale z natury domaga się dopełnienia, złączenia z rzeczywistością, na którą wskazuje i którą reprezentuje — jest jakby skondensowaniem upragnionej przez człowieka cechy, właściwości, natury. W przypadku symbolizowania rzeczy negatywnej reakcje są odwrotne: obrzydzenie, nieufność, ucieczka, reakcje siłowe. U Bernarda odnajdujemy też cały średniowieczny „szczęśliwy i rozkoszny ogród” z liliami, fiołkami, różą, krokusem, drzewem figowym, jabłonią i winnicą. Są i pszczoły zbierające nektar, jest gołębica, synogarlica, ale i małe lisy. Swoje miejsca mają zapisane w jego mistyce: słońce, księżyc, niebo, jutrzenka.
Częścią ekosystemu Bernarda jest również jego ogromnie delikatna fizyczna konstrukcja, przebywane choroby, troski przełożonego, troski i odpowiedzialność człowieka Kościoła powszechnego, bolesne i radosne wspomnienia z dzieciństwa — jak choćby wczesna utrata ukochanej matki.
Naszym zadaniem będzie uważna lektura jego wybranych tekstów z zastosowaniem bardzo prostego prawa: nie wystarczy stwierdzić, że coś jest napisane, należy również się dowiedzieć, dlaczego to właśnie jest napisane, dlaczego znajduje się właśnie w tej części misternej przecież i nieprzypadkowej konstrukcji. Nasze odczytanie św. Bernarda będzie jak najbardziej nasze — i mamy do tego najpełniejsze prawo, będzie to re–lektura z zastosowaniem teologii, nazwijmy ją „interaktywną”. Tekst należy czytać i bardzo bacznie obserwować, mając w pamięci mały, lecz dzielny kuter z dumnym napisem „pilot”, aby uniknąć jałowych postojów, medytacji i snobistycznego zanurzania się w ogromnie specjalistyczne dywagacje. Mamy zadanie trzymać się głównego nurtu rzeki i postępować odważnie do przodu, naszym celem jest miłość Boga, wszystko inne czy trudne, czy łatwe, pociągające czy odpychające jest tylko środkiem do celu.
Jak mówił Tomasz Merton o modlitwie: należy modlić się, to oczywiste. Również należy szybko opuszczać modlitwę, żeby znaleźć się jak najszybciej w ramionach dobrego Boga. Tekst nie tylko należy obserwować, ale i asymilować — czynić swoim, udomowić, pozwolić mu na pracę wewnątrz mnie, bo tekst obserwowany i asymilowany będzie stawiał nam ogromnie dużo pytań, będzie domagał się od nas postanowień i re–formy, przemodelowania naszego wnętrza. Wreszcie tekstem tym należy się modlić. Nie w tym sensie, że lektura dostarczy nam gotowych a pięknych formuł modlitwy, lecz zmusi nas (oby!) do nawiązania przyjacielskich i noszących zadatki długotrwałości związków z Bogiem i ludźmi.